search

The World As I See It

The photography and blog of Marcin 'Rambo' Roguski
Rambo's blog » Drogi nie obrane
Created on 2013-02-27 13:21, last modified on 2017-06-07 21:18

(26 czerwca do 7 sierpnia 2010)

Jakoś czuję się bardziej samotnie niż zwykle, niebieskie niebo jest jakoś bledsze niż zazwyczaj, światło słoneczne jest jakieś słabsze niż powinno być, a ja nie znajduje przyjemności w rzeczach, które zwykłem lubić. Odwyk. Brakuje mi ludzi, tęsknię za rezerwatem.

Podczas gdy każdy inny powiedziałby, że podroż była beznadziejnie zła: nie zobaczyliśmy ani południowego zachodu, ani “starego” Zachodu, ani nawet bliższych miejsc, to wspomnienia będę pielęgnować najbardziej. Dalej jest fajnie dzielić się z innymi. Dowiedziałem się także, że mój przyjaciel potrzebował mojej obecności tak bardzo, jak ja jego. Na własne oczy widziałem kruchość tradycji, równoważenie dobra ogółu z osobistą wygodą. Razem z innymi przeżywałem rozpacz, byłem światkiem ofiarności, odczuwałem niepewność jutra… jednak, mimo iż kilka rzeczy było wciąż nierozwiązanych i trapiących mnie gdy wyjeżdżałem, byłem pewien że wszystko, co mogłem zrobić i powiedzieć by im pomóc, zostało zrobione.

Mieliśmy wielkie plany: najambitniejszą podróż, jaką kiedykolwiek odbyliśmy – prawie 6000 mil, przynajmniej dziesięć dni w drodze z całą rodziną, przez Kolorado, Utah, Nowy Meksyk, Arizonę, Newadę, Kalifornię, Oregon, Waszyngton, Idaho i Wyoming. Już od listopada 2009 roku układaliśmy (zwłaszcza) z Gene’em jej trasę. Naszkicowaliśmy także kolejną, krótszą podróż do Fortu Robinson and Fortu Laramie, z krótkim, powrotnym “objazdem” do Badlands i Bear Butte – tym razem tylko z Gene’em, naszym przyjacielem Daną i mną. W raz ze zbliżaniem się daty mojego przybycia stawało się jednak jasne, że musimy nasze plany zrewidować. Nie to, że nie byłoby nas stać czy nie mielibyśmy odpowiedniego transportu. Stało się coś niemożliwego – Gene został zatrudniony na pełny etat, a przez to nie mógłby wziąć dwutygodniowego urlopu tak wcześnie. Zdecydowaliśmy się wybrać najlepsze punkty, które moglibyśmy odwiedzić w czasie weekendów mojego pobytu – najdłuższego jak dotychczas, 6 tygodni.

Na nasze nieszczęście pojawiło się więcej problemów (których nie będę opisywał – nie mam ani ochoty, ani potrzeby) i stało się jasne, ze mój pobyt będzie różnił się znacznie od poprzednich. Nie tylko Gene był trapiony niepomyślnością: coś ciemnego i okrutnego unosiło się nad rezerwatem. Dużo było śmierci – w wypadkach i samobójstwach, ale odeszło także wiele wybitnych ludzi. Działo się to nawet w rodzinie Eugene’a. Mimo iż żałowałem niemożności ruszenia w podróż i umożliwienia dzieciom Eugene’a zobaczenia więcej ze Stanów Zjednoczonych, podobała mi się możliwość pomocy przyjaciołom. Bałem się jednak, że przekroczę granicę naszej przyjaźni i naruszę ich prywatność. Jak się niedługo okazało, nie mogłem się bardziej mylić…

Tydzień przed moim przylotem Gina, siostra Gene’a, przesłała mi zatrważającą wiadomość: Gene jest teraz w jeszcze gorszych tarapatach. Nawet nie jestem pewien, czy ktokolwiek przyjedzie odebrać mnie z lotniska i rozważam odwołanie lotu. Na szczęście Gene szybko uspokoił mnie potwierdzeniem: będzie na miejscu. I był, z całą swoją rodziną, nawet pomimo przylotu późną nocą. Zgodnie z obietnicą kupiłem osiem czapek uszatek (uszanek) dla dzieci i Judi (trzy czarne, trzy białe, granatową i szarą) – często potem widziałem jak w nich paradowały.

Tipi Creeping.jpgPrzez wspomniane okoliczności, Gene nie mógł spędzać większości czasu w swoim domu, tak więc mieszkaliśmy u Vincenta – przyjaciela i instruktora Gene’a podczas tańca słońca w 2008 roku. Nie było to złe, poza tylko jedną rzeczą – robiliśmy za niego różne prace domowe: koszenie trawy, sprzątanie, prasowanie puszek po napojach (a ponieważ lata w Montanie są ostatnio niezwykle gorące, możecie sobie wyobrazić ich ilości) etc. Żarty żartami, lecz nasza obecność była dobrodziejstwem również dla niego – niedawno stracił syna i potrzebował bratniej duszy. Czasem przesypialiśmy w wielkiej przyczepie kempingowej należącej do brata Gene’a, Joego. Czasami jednak zdarzała się możliwość przyjazdu i spędzenia reszty dnia w domu. By walczyć z nudą, a za razem by poprawić środowisko, w którym żyli, zaoferowałem uporządkowanie podwórza wokół domu: Gene przyjmuje to z entuzjazmem. Po trzech dniach nasza praca jest zakończona: chaszcze wyrwane, trawa ucięta, wszystkie nieużywane sprzęty i zabawki ładnie poukładane, a zniszczone sprzęty zabrane ze śmieciami. Zmiana była niezwykła!

Rez Entrance (Busby).jpg
IMG_5885.JPG
IMG_5222.JPG
IMG_6011.JPG

IMG_5314.JPGJak tylko mieliśmy wolną chwilę, robiliśmy krótkie wypady po okolicy. Miło było zobaczyć znajome widoki i okolice, ale także miejsca dla mnie zupełnie nowe. Najbardziej zapadającą w pamięci była nasza eskapada do Crazy Head Springs, gdzie natknęliśmy się na olbrzymią łąkę… pełną piesków preriowych! Wyobraźcie sobie ich dziesiątki ćwierkające, a to z lewej, a to z prawej – przedziwne uczucie! Nie łatwo jest jednak do tych paskud podchodzić – to, i dalej niesprawny obiektyw, sprawiło, iż żadne zdjęcie nie było satysfakcjonujące. Często jeździliśmy nad Tongue River by dzieci mogły sobie popływać w rzece, jednak całą z tego przyjemność zabierały hordy boleśnie gryzących komarów. Oczywiście składam się na paliwo, zauważając osobliwą prawidłowość – mimo iż moja karta bankomatowa działa w niemal wszystkich stacjach benzynowych w okolicy, pieniądze za tankowanie ściągane są z konta dopiero po kilku dniach, czasami nawet po tygodniu: to będzie mnie później prześladować…

Nieśmiało sugerowałem, żebyśmy robili piesze wycieczki – niedługo po moim przybyciu Gene spełnia moje życzenie i wspinamy się na wzgórze za domem Vincenta. Spacer był krótki, bo szybko zaczęły się zbierać ciemne, burzowe chmury, lecz nie narzekałem. Nie było to nic nadzwyczajnego, po prostu pogawędka dwóch przyjaciół…

Następną sugestią była podróż do Bear Butte. Wierzyłem, że w tak trudnym okresie, była tym, czego potrzebował – sposobem odbudowania i wzmocnienia jego duchowej więzi z tym miejscem i tym co ono symbolizuje dla Czejena. W samej rzeczy, jego rodzice także planowali wyjazd aby spędzić tam weekend, jednak Gene na nieszczęście zmuszony był zostać, a przez to i ja nie chciałem jechać, mimo zachęt. W tym czasie Gene zadecydował nauczyć mnie jak się modlić i ofiarowywać fajkę. Przeszliśmy na otaczające wzgórza i Gene znalazł odpowiednie miejsce by zbudować ołtarzyk. Jak na złość, nie ważne jak bardzo próbował, nie mógł zapalić fajki. Gdy zaczął modlitwę coraz bardziej drżącym się głosem, moje serce zaczęło się kruszyć. Nie był bez wad – nikt nie jest – ale było dla mnie niezrozumiałe jak dobry człowiek może być wystawiany na tak ciężką próbę. Nie zasługiwał na takie cierpienie, nic nie przekona mnie na przekór – to po prostu niesprawiedliwe. Po skończeniu swojej modlitwy, pokazał mi jak ja powinienem to robić. Wstydziłem się – wychodziło mi to niezręcznie i niepoprawnie. Jednak było to tak szczere i właściwe – najprawdziwsze. Po modlitwie Gene osobiście (w przeciwieństwie do naszych rozmów na czacie) zaakceptował mnie jako swojego nisimaha (brata-przyjaciela) za całą pomoc i wsparcie, których mogłem udzielić jemu i jego rodzinie przez ostatni rok.

Welcome Sign.jpg

Graffiti 1.jpg
Graffiti 2.jpg
Morning Star 1.jpg
From I-212.jpg
Tribal Office Building
I-39 North of Lame Deer

W końcu nadszedł ten dzień: Gene rozpoczął pracę. Mając to na uwadze, przełączyłem się w tryb samowystarczalny i zacząłem zwiedzać rezerwat na własną rękę. Najpierw Lame Deer, potem dłuższe dystanse ograniczone jedynie koordynacją czasu: przerwą obiadową i końcem pracy. Oczywiście dużo fotografowałem, teraz mogąc iść gdziekolwiek mi pasowało, za wyjątkiem respektowania cudzej własności. Nareszcie mogłem udokumentować wygląd miasta z pobliskich wzgórz. Później zacząłem badać pobliskie szlaki, lecz niestety nie mogłem znaleźć nic, co nie kończyłoby się przed kogoś domem… To miało swoją cenę: moja obecność ciekawiła ludzi, ale nie było z ich strony żadnych oznak wrogości, a raczej szczere zainteresowanie moją osobą – tak przyjazna i otwarta jest większość Czejenów. To miło, gdy ktoś, kogo nawet się nie zna, zatrzymuje się na pogawędkę oferując wskazówki albo po prostu chce cię podwieźć. Do tego dochodzi czejeńska hojność: dostawałem od ludzi małe podarunki, żebym po prostu “mógł z czymś wrócić do domu” – dostałem ładne plakietki “Cheyenne Tribe” i dwie koszulki z “wojny przeciwko metaamfetaminie” odbywającej się wcześniej w tym roku – jedna nieszczęśliwie zniknie z mojego bagażu w locie powrotnym. Przyjaciele i współpracownicy Eugene’a też mnie zauważali i żartowali na temat moich małych “podbojów”.

IMG_6211.JPG
Freightliner Classic 3.jpg
Coloradia doris 1a.jpg
IMG_6646.JPG

Netbook znów się przydał, mogłem szybko edytować i wysłać fotografie niedługo po ich zrobieniu. W samej rzeczy, ten rok był najowocniejszy dla zdjęć. Oprócz widoków i krajobrazów, tematyka nie różniła się od tych z poprzednich podróży: zwierzęta (ten rok – z braku bizonów – był “rokiem konia”, spotkałem też dużo nieznanych mi owadów), rośliny, zjawiska pogodowe (w większości burze) i samochody (zwłaszcza osiemnastokołowce). Nocami, zgodnie z tradycją, wychodziłem przed dom fotografować ćmy – ten rok też był inny, mimo iż nie zdarzyły się tak spektakularne okazy jak zeszłoroczne pawice io, wachlarz gatunków, które udało mi się sfotografować, był zadziwiający. Gdy nie robiłem zdjęć, siadałem na trawniku przed biblioteką Chief Dull Knife College’s lub koło biurka Eugene’a, łączyłem się z Internetem i dzieliłem wiadomościami przez pocztę lub strony www. Połączenie internetowe w domu jest jak zwykle w rozsypce – z subtelną różnicą od zeszłego roku: teraz działa gdy telefon jest w użyciu! Rufus mówi, że wszyscy łączący się z Internetem u tej firmy mają takie problemy. Modem 3G okazał się równie bezużyteczny, później go po prostu zgubiłem…

Specjalne miejsce w tej opowieści muszą zająć pumy: w nocy potrafiły one podchodzić naprawdę blisko do ziem Joego, a gdy przeganiały je psy, potrafiły zawrzeszczeć – i to jak! Wiedziałem, że pumy potrafią z siebie wydawać bardzo różnorodne dźwięki, ale niesamowicie było usłyszeć to osobiście.

Niedługo po moim przylocie dowiedzieliśmy się, że tato Eugene’a przejdzie przez ceremonię przekłuwania – będzie dosłownie ofiarowywał swe ciało dla dobra swojej rodziny. Będę pomagał w przygotowaniu obozu, poprawianiu żwirówki wypłukanej przez ostatnie, silne deszcze, a potem asystował w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do przeprowadzenia ceremonii. Z innymi młodymi mężczyznami oczyszczamy i przygotowujemy zakątek wedle instrukcji “dziadka”. Potem szukamy i znosimy szałwię do ceremonii. Jak tylko zachodzi słonce, oczekiwanie dobiega końca i rytuał rozpoczyna się. Staram się trzymać na uboczu, Gene prosi mnie abym się zbliżył i obserwował, a potem wziął udział z jego synami. Po wszystkim zostawiamy dziadka aby mógł się modlić przez noc.

Geolycosa sp. 1a.jpg
Jerusalem Cricket 1b.jpg

Z powrotem w obozie Joe znajduje dużego szarego pająka pogońca z rodzaju Geolycosa, tego samego gatunku jak ten, którego złapaliśmy dwa lata temu podczas tańca słońca – ten jest jednak nieco mniejszy. Mama Gene’a (“babcia”) nie lubi pająków – chce, abym wyniósł go z obozu, jednak udało mi się przedtem zrobić mu zdjęcie po czym… popędził wprost w ognisko… au! Także “dziecko ziemi”, znane także jako Jerusalem Cricket straszy w pobliżu – duży, pomarańczowo-brązowy, przerażająco wyglądający jednak kompletnie niegroźny owad podobny do turkucia podjadka, z małymi brązowymi oczkami na błyszczącej, łysej głowie przypominającej dziecko – stąd nazwa.

Późno w nocy zostaję “prowadzącym” – z innymi mężczyznami będę zbierał drewno na ognisko i przygotowywał szałas potu. Sprawy się komplikują – burza, która do tej pory trzymała się z dala, teraz szaleje z wściekłością. Drewno zamokło i nie chce się zapalić, podczas gdy Alex i ja usiłujemy utrzymać koce i narzuty na szałasie . W końcu nastaje ranek i szałas jest gotów, niestety Gene nie może w nim uczestniczyć. Szałas potu jest tym razem bardzo gorący, ale, jak Joe wyjaśnił, taki miał być, by podzielić się cierpieniem, przez które przechodził ich tato. Z tą wiedzą przyjmuje wszystko – przejmując gorąco siedząc prosto, nie biorąc wody, “trwając” dla Eugene’a – będąc silnym dla niego.

Zaledwie dzień później Gene musiał nas opuścić na, jak się okazało, trzy dni – jako że Judi nie czuła się dobrze ze mną jako jedynym mężczyzną w domu, a nie chcieliśmy kłopotać Vincenta, mogłem wybrać czy chcę zamieszkać w przyczepie Joego lub z babcią i Giną. Będąc “zwierzęciem stadnym”, wybrałem to drugie. Było to całkiem przyjemne, dowiedziałem się, że mama Eugene’a jest Trekkie’em (Wiem co ode mnie dostanie na urodziny)! Jest bardzo życzliwą i skromną osobą, potrafi być stanowcza, ale nigdy nie słyszałem, żeby uniosła głos lub powiedziała coś złego o kimkolwiek. W zamian za jej gościnność pomagałem jej na wszystkie sposoby.

Happy Creek 1.jpg Birney Road and Tongue River 2.jpg Ashland Flats 1.jpg
IMG_6293.JPG Logging Creek Road.jpg IMG_6325.JPG

Przez ten czas dużo wędrowałem po okolicy: najdłuższy szlak miał 12 mil i wiódł wzdłuż Logging Creek przez trudny teren pełen wzgórz, dolin, klifów i ścieżek używanych jedynie przez dzikie konie i bydło. Wyobrażałem sobie jak to by było z Gene’em, czy podobałoby mu się to. Mówiąc szczerze: brakowało mi go, jako przyjaciela i brata. W domu prawie nic nie jadłem – jego mama źle się z tym czuła, ale rozumiała intencję – to mój sposób współdzielenia jego nieszczęścia.

Zanim pojechaliśmy odebrać Gene’a, byliśmy świadkami wydania wyroku na Sky’a, syna Giny. Miał szczęście: nawet oskarżyciel miał świadomość toksycznego, tak – toksycznego, środowiska dorastania w rezerwacie indiańskim. Brak jasnych modeli życiowych sprawia, ze młodzież obiera zwulgaryzowany obraz bycia klawym i popularnym przez narkotyki i alkohol – najczęściej kończącym się nadużyciem. Inni, mimo iż dobrze wychowani, zostają wchłaniani przez otoczenie i wtapiają się w nie. To, w połączeniu z brakiem zatrudnienia i przez to pieniędzy, prowadzi do ekstremów: przemocy, przestępstw, depresji i myśli samobójczych. W rzeczy samej, córka Gene’a, Tempest została dopiero co pobita przez starszą od niej dziewczynę zaledwie kilka dni wcześniej, podczas Pow Wow Wodzów. Sky przez to wszystko przeszedł ale, szczęśliwie dla niego, jego sprawa była prowadzona przez ludzi, którzy zaoferowali mu szansę zostawienia tego wszystkiego za sobą – coś, co nie wszyscy będą mieć. Jest na odtruwaniu i bardzo się stara dostać certyfikat GED (dobrego poziomu wykształcenia), by znaleźć pracę odpowiednią dla swych umiejętności i wprowadzić stabilność do swego życia. Od babci dowiedziałem się też o udowodnionych nadużyciach stróżów prawa w kontakcie z rdzennymi mieszkańcami poza ich rezerwatami – nawet bezprawnym użyciem broni, które zostają przez ich przełożonych “zamiecione pod dywan”.

Podczas jazdy do domu, po raz pierwszy Gene otwarcie zasugerował opuszczenie rezerwatu i przeprowadzkę do Billings, a nawet dalej. Nie chce, aby jego dzieci, lub jakiekolwiek dzieci, dorastały w takim środowisku. W jego własnych słowach, system organów ścigania kwitnie dzięki wysokim wskaźnikom przestępczości wśród Indian – federalne pieniądze płyną do wydziałów policji by subsydiować wydatki, lecz nikt nie kontroluje jak są wydawane – to prowadzi do marnotrawstwa, często włączając w to wyśrubowane zarzuty. Smutno jest słuchać tych słów, ale ciężko jest się z nimi nie zgodzić – właściwie to jeden z powodów, dla których nie byłem skłonny sponsorować Cheyenne Epic w tym roku. Ludzie, którzy powinni uczyć się i brać swoją historię za przykład, nie zrobią tego – wszelkie próby są na próżno – zignorują to, z drugiej strony ludzie, którzy chcieli wziąć udział, nie potrzebują tej nauki – a w kilku przypadkach wyjałowią samo przesłanie. Nie działa to też na większą skalę: gdy Eugene jako prezydent plemienia chciał włączyć tradycyjny model hierarchii plemiennej, kultury i języka we współczesnym życiu w rezerwacie, często odwzajemniano mu się otwartym wyszydzaniem, sprzeciwem lub nawet agresją. Gdzie jest sens prób ocalenia czegoś, co inni zniszczą przez ignorancję? Nie byłoby logiczniejsze zachować tradycyjne wartości w bliskim otoczeniu, rodzinie, żeby dzieci mogły to przekazywać dalej?

Po naszym powrocie, czas zaczyna nam mijać powoli i monotonnie. Gene próbuje po pracy przebywać w domu tak długo jak to możliwe – jego nowy styl życia (wstawanie wcześnie, zasypianie późno) jest wyczerpujący, ale on jest szczęśliwy: nowa praca to pieniądze na wsparcie rodziny. Mimo iż wolałbym go przekonać dłuższe na wędrówki ze mną, oferuję mu wsparcie moimi umiejętnościami i wiedzą. Ustawiamy siatkę do siatkówki i cała rodzina grywa mecze przeciwko Gene. Pomagam mu także umieszczać w Internecie biuletyny Sekcji ds. Mieszkalnictwa Południowych Czejenów lub diagnozuję stan komputerów, które ma za zadanie naprawić. W weekendy jeździmy do Billings na zakupy, kupuję skromne podarki dla dzieci. Udaje mi się też zdobyć zastępczy zasilacz do netbooka dzieciaków, bardzo szczęśliwych, że można go uruchomić po prawie pół roku “uśpienia”. Gdy przebywamy u Vincenta, podrasowuję jego komputer – jest dobrej jakości, ale nieco zbyt powolny na swoje zadania, rekomendujemy potrzebne zmiany. Łudzę się, że los Eugene’a nareszcie się odmienił na dobre…

…ale to tylko złudzenie…

Telefon do Gene’a: jego tato jest na ostrym dyżurze, problemy z sercem – stracą go i ponownie przywrócą do życia trzy razy – raz, gdy Gene będzie przy nim – zanim zostanie przewieziony śmigłowcem do kliniki w Billings na operację tętnicy wieńcowej. Następnego dnia cała rodzina jest już w szpitalu – z dziadkiem będzie dobrze ale jego styl życia musi się zmienić: nie może palić (lekarze mówią, że 90% jego problemów jest od papierosów), więcej ruchu, mniej stresu… Łatwo im mówić – zwłaszcza w jego przypadku – on po prostu lubi się martwić i potrafi być wybuchowy.

Zwalniamy. Gene stara się spędzić jak najwięcej czasu z tatą – opiekuje się nim i przekonuje do determinacji w zmianie swojego pospiesznego życia. Jednego wieczoru przemagam się i staram się go pocieszyć, podzielić się moimi uczuciami smutku przez całą niesprawiedliwość wobec niego. Tak wiele przeszedł przez ostatnie kilka tygodni, więcej niż ktokolwiek powinien przechodzić przez całe życie. Gdybym mógł, zamieniłbym choć część swojego dobrobytu na jego nieszczęście. Odpowiadając, Gene zwierzył się, ze potrzebował mnie, gdyby nie ja, znacznie gorzej zniósłby samotność i całe zło. Oczywiście jest też Vincent, ale on też ma swoje problemy. Tak długo czekałem na te słowa – obiecywałem sobie coś pompatycznego, ale było to takie zwykłe i oczywiste – coś, co każdy przyjaciel by zrobił. Gene oznajmia, że zobowiązał się do sponsorowania tańca słońca w podzięce za powrót jego taty do zdrowia.

Następne dni będą odbywać się według utartego schematu: pracy Gene’a, zostawania w domu do późnego wieczora i nocowania u Vincenta lub w przyczepie. Gene zaprasza mnie tez do szałasu potu dla jego współpracowników. Szkoda, ze nie możemy nigdzie pojechać z dziećmi – obydwa pikapy są unieruchomione. W jednym nie działa zapłon, a w drugim hamulce nie są bezpieczne. Jedynym jeżdżącym samochodem jest Achieva, sedan – nie tylko nieodpowiedni do jeżdżenia po wzgórzach, lecz i z nim zaczynają pojawiać się problemy. Jestem milcząco zły na Elijah’e, najstarszego syna Eugene’a – pożyczywszy sedana po tym jak jego własny samochód się zepsuł, źle obchodzi się z nim – i w końcu psuje, przebijając chłodzenie. To już jednak sprawa pomiędzy nim a Eugene’em – ja się nie wtrącam, nic nie mówię.

Pewnego razu próbuje uczestniczyć w jednym z rodzinnych meczów siatkówki – z fatalnymi konsekwencjami: Wpadam na drzewo! Gałązka dźga mnie prosto w prawe oko i, ponieważ ból nie ustaje następnego dnia, proszę Vincenta, by zabrał mnie do kliniki w Colstrip na badanie. Mam otarcie rogówki – po prostu zarysowaną gałkę oczną, zagoi się za kilka dni. Za dwa dni mam się zjawić na sprawdzenie – które potwierdzi, że wszystko jest w porządku. Ból zostanie ze mną jeszcze kilka dni, ale już w następnym tygodniu wszystko wraca do normy.

Restored Buildings.jpg
The Memorial Site.jpg
IMG_6745.JPG

Za namową Eugene’a Vincent zgadza się, by wziąć mnie w podróż do Fortu Robinson i przyszłym memoriale ucieczki Północnych Czejenów w Nebrasce. Jazda jest długa – prawie sześć godzin w jedną stronę, ruszamy wczesnym rankiem, o 3:30, przybywając o 9. Będąc szczerym, sam fort raczej rozczarowuje – przynajmniej z perspektywy Czejena. Budynki i baraki zostały pieczołowicie odrestaurowane, ale wszystko ma posmak bardziej skansenu, a nie miejsca o wielkim znaczeniu historycznym. Dziewiątego stycznia 1879 roku grupa Czejenów pod przywództwem Tępego Noża (Dull Knife), głównie starszyzna, kobiety i dzieci, uciekła z fortu by powrócić do swojej tradycyjnej ojczyzny. Ludzie ci byli przetrzymywani w małym drewnianym baraku pod strażą wojska, bez jedzenia i opału mimo siarczystego mrozu, by zostać później przewiezionym do rezerwatu w Oklahomie – skąd uciekli przez ciągły niedostatek jedzenia i leków. Wojskowi tropili uciekinierów przez 13 dni do czasu aż ostatni zostali albo złapani albo zabici. Innym niesławnym momentem w historii tego fortu jest śmierć Szalonego Konia (Crazy Horse), przywódcy Lakotów (Siuksów) Oglala , 5 wrzesnia 1877 r.

Po zrobieniu przeze mnie zdjęć, szybko ruszamy do miejsca, gdzie plemię Północnych Czejenów planuje utworzyć memoriał. Na razie jest tam tylko niedokończony pomnik, ale sam widok wart jest podróży. Z miejsca tego rozciąga się szeroki widok na południe, a jest ono położone przed formacją skalną zwaną Blefem Czejenów (Cheyenne Bluff). W niedalekiej przyszłości stworzy się tu szlak, centrum edukacyjne oraz arenę dla pow wow. Fotografuję wszystko, także dla Vincenta – dla dokumentacji miejsc na budynki, podczas gdy on przystaje przy pomniku na krótka modlitwę. Po wszystkim jesteśmy gotowi do powrotu. Pytam, czy możemy zatrzymać się przy Bear Butte – Vincent zgadza się. Już na miejscu bierze swoją fajkę i wchodzi na górę by się pomodlić, podczas gdy ja zostaję blisko centrum dla turystów. Odważam się pomodlić, stanąć w zamian za Eugene’a, i sugeruję pakt, o której mu wspominałem. Modlę się chaotycznie, ale mam nadzieję, że moje intencje są wystarczająco szczere, by nadrobić brak dyscypliny. Po krótkiej chwili powraca Vincent – wzruszony, wdzięczny, ze mógł tu być i modlić się. Dzielimy się przyjaznym uściskiem i kierujemy do domu.

Już w rezerwacie, odnawiam sugestię podróży do Bear Butte razem z Gene’em, na co on się zgadza. Na nieszczęście, zostaje mi przypomniane, że może i mój pakt ma szlachetne intencje, mogę nie być tak bardzo przygotowany na konsekwencje jak myślałem: Eugene w końcu dowiaduje się, ze nie może jechać, a mała torebka z moim telefonem, paszportem i portfelem z pieniędzmi, kartami i dokumentami ginie bez śladu. Mój humor z pogarsza się z minuty na minutę, ale w końcu godzę się z losem następnego dnia – przygotowując plan działań i wyznając Gene’owi. Po tym znajduję wszystko w zaledwie kilka minut w miejscu, w którym jestem pewien, że ani ich, ani mnie, nie było.

Cheyenne Lands 1.jpg
Cheyenne Lands 2.jpg
IMG_5125.JPG
Euptoieta claudia 1b.jpg
Vulture 1a.jpg

Po tym dniu jednak wszystkie rozterki są jakoś odleglejsze – Eugene może nawet spędzić więcej czasu w domu a ja wykorzystuję sytuację do robienia dłuższych wypadów w głąb rezerwatu. Owocami tego są przepiękne krajobrazy, sęp w locie i nieoczekiwane znalezisko: pospolity w USA, ale dla mnie nieznany motyl Variegated Fritillary. Eugene ciągle planuje, żebyśmy pojechali i zobaczyli coś nowego, na przykład Medicine Rocks State Park przy miescie Ekalaka, jednak zawsze coś nam staje na przeszkodzie. Nie przejmuję się. Mój pobyt się zmienił, jest jakiś cieplejszy, rodzinny. Cieszą mnie nasze całodniowe wypady do Billings, aż w końcu proponuję kupno nowej wykładziny do pokoju gościnnego – obecna już jest mocno starta. Składam wszystkie fundusze i przekazuję je Gene’owi, Judi wybiera swój ulubiony kolor i składamy zamówienie.

Niestety coś przeoczyłem: wcześniej wspomniane opłaty za paliwo spiętrzyły się i w końcu zostaję z przekroczonym limitem konta i siedemdziesięcioma dolarami w kieszeni. Jakby tego było mało dostajemy rachunek z kliniki za moje badania: 217 dolarów! Od tego jest oczywiście ubezpieczenie podróży, ale i tak sam muszę najpierw zapłacić sam. Po krótkim zamieszaniu okazuje się, że sytuacja nie jest tak zła, na jaką wygląda: klinika akceptuje zapłatę w ratach, Gene dostał pensję i podarował mi 100 dolarów, a babcia oferuje, że zapłaci resztę jak tylko będą mieli.

Gdy koniec mojego pobytu jest już bliski, Gene sugeruje jeszcze jedną podróż: Deer Medicine Rocks, niedaleko Ashland. Dla wielu plemion to miejsce ma wielką moc – przybywano tam by pościć i znajdować wskazówki. Szalony Koń według przekazów miał wyryć wizję swojej śmierci na jednej ze skał, a Siedzący Byk otrzymał ostrzeżenie o nadchodzącej potyczce z wojskami Custera pod Little Big Horn. Moglibyśmy podjechać do Kanionu Bighorn. Termin ustalamy na dzień przed moim wylotem do Polski – aby Gene mógł pojechać z całą rodziną do Billings, pójść na “obiad mojego wyboru”, przenocować u krewnych i pożegnać się rano na lotnisku. Do podroży użyjemy vana babci, a dziadek będzie prowadził – przynajmniej w ten sposób będzie miał możliwość zdystansować się od wszystkiego i dobrze się bawić. Dzień wcześniej planujemy pożegnalny szałas potu i posiłek – asystuje babci w kupowaniu składników.

Oczywiście coś musiało się wydarzyć: po południu tato Eugene’a zaczął być śpiący i niespokojny – bez zwlekania przewieźliśmy go na ostry dyżur gdzie zaczęto monitorować jego serce. W tym czasie podzieliłem się swym gniewem z Gene’em – to było nie w porządku po tym, co wszyscy przeszliśmy. Na szczęście “dziadek tylko nas straszył”: kombinacja leków, jakie brał po operacji z gorącą i suchą pogodą sprawiła, że jego ciśnienie krwi obniżyło się zbytnio – został po krótkim czasie wypisany, ale, będąc sobą, natychmiast zaczął instruować Gene’a, gdy zauważył, że z Achievy cieknie chłodziwo. Babcia szybko to kończy – “on jest już duży, on jest już mężczyzną, nie musisz się już czymkolwiek martwić”.

Wieczorem, gdy kobiety w domu przygotowują posiłek, my przygotowujemy szałas potu. Gdy wszyscy przybywają możemy zaczynać. w zwierzeniach wszyscy mówią jednym głosem: przez moje przeżycie, współdzielenie bólu, niepewności i wszystkiego, z czym Czejenowie muszą zmierzać się codziennie, stałem się jednym z nich. Nie jestem już przyjacielem rodziny, jestem członkiem rodziny. Joe posuwa się nawet dalej, dla niego nie będę już przyjacielem jego brata, będę dla niego bratem. Modlimy się też za innych, za każdego, wszystkich Czejenów – żeby nie musieli przechodzić przez to, co my. Dołączam w śpiewie do innych – coś, co Gene stwierdził było miłe do zobaczenia. Po szałasie przechodzimy do domu na skromny, ale przyjemny, posiłek. Sugeruję, że moglibyśmy odłożyć jutrzejszą podróż ze względu na stan zdrowia dziadka, ale babcia szybko to unieważnia: Będą na miejscu!

Carved Sandstone 1e.jpg
Prairie.jpg
IMG_7511.JPG
IMG_7525.JPG

Następnego dnia czekam na podwiezienie u Eugene’a w pracy. Będziemy opóźnieni – dziadek się wzbraniał aż w końcu nie pojedzie, będziemy z babcią, Giną i jej mężczyzną Howiem, Alexem i małym Benem. Deer Medicine Rocks musi poczekać, po krótkiej wizycie w Colstrip zmierzamy żwirówką do Hardin, objeżdżając wszystkie kopalnie węgla. Na krótko zatrzymujemy się w połowie drogi by obejrzeć z bliska niesamowitą formację skalną z piaskowca, wyrzeźbioną – prawdopodobnie przez wiatr i deszcz – w niezwykłe kształty. Jeżeli użyć wyobraźni, jedna cześć wyglądała jak połowa olbrzymiej czaszki. Po krótkim postoju w Hardin wyruszamy do Fort Smith, a stamtąd do wzgórza Yellowtail z widokiem na Bighorn Canyon, tamę i elektrownię, by zatrzymać się na terenie rekreacyjnym.

Po tym, jak chłopcy (Howie liczony jako “chłopiec”) popluskali się w wodach Bighorn River, wracamy. Babcia decyduje, że wpadniemy do Billings na zakupy i sprawunki. Trochę jestem rozczarowany wiedząc, ze teraz Gene nie zabierze Judi i maluchów na obiad. Gdy wjeżdżamy na autostradę, przez radio zostaje nadane ostrzeżenie przed burzą – jedna bardzo gwałtowna właśnie tworzy się nad Billings, z prognozami wiatru ponad 60 mil na godzinę. Szczęśliwie dla nas, szkwał uspokaja się i rozdziela na dwie części – przemieszczamy się w strefie spokoju między nimi. Gdy wracamy jest już po zachodzie słońca.

Krótko za Hardin przejechaliśmy przez coś na drodze. Babcia wie: to był jeleń, jeszcze żył – poczuła to, ona potrafi wyczuwać ból zwierząt. Jakoś wiem co robić: zacząłem znosić szałwię, a babcia przygotowała się do modlitwy – prośby do zwierzęcia o przebaczenie za zadany ból. Mieliśmy niestety problem z zapaleniem szałwii, zabrało nam wiele minut, zanim ktoś pożyczył nam zapalniczkę. Zajmie trochę czasu, zanim odzyskamy dobry nastrój. Przybywamy krótko po dziesiątej. Gene planuje wyruszyć o czwartej nad ranem. Szybko zbieram wszystkie rzeczy o których pamiętam, pakuję się, przychodzi czas na krótki sen i jesteśmy gotowi do wyjścia. Niestety coś wypada i Gene nie może z nami jechać . Zbija mnie to z tropu, tak więc pożegnanie wychodzi kłopotliwie i sucho – jestem jednak pewien, że Gene miał świadomość, iż nie było to zamierzone. Krótko po piątej wymieniam się uściskami z Judi i dziećmi i przechodzę przez drzwi terminala.

Tak więc oto droga, której nie obrałem. Nie żałuję jednak: to była owocna i miła podróż, nawet pomimo wszystkich negatywnych zdarzeń. W rzeczy samej, ponad trzy tysiące zdjęć, z tego ponad trzysta dobrych, które opublikowałem w swojej galerii online mówi za siebie – to największa liczba, jaką do tej pory zrobiłem. Udało mi się odkryć rezerwat na własną rękę i zawsze spotykałem się z przyjaźnią i gościnnością. Zobaczyłem życie w rezerwacie najszerzej jak to możliwe, z jego niedociągnięciami i ciemną stroną. “Uważaj, czego sobie życzysz, może się spełnić” – żartowałem: Chciałem wiedzieć jak to jest być Czejenem, dostałem pełny pakiet.

Jednakże jeszcze jest jedna droga, z powodu nieobrania której jestem szczęśliwy i dumny: nie podążałem za wyidealizowanym i przerysowanym obrazem “szlachetnego dzikusa” kreowanym przez różnych ludzi. To kuszące, ale bycie sobą i lojalnym przyjacielem okazało się być znacznie bardziej cenniejsze. Dostałem dużo – nie materialnie, ale przez doświadczenie. W zasadzie dostałem to, o czym marzyłem od początku mojej znajomości z Gene’em – z jedną wielką różnicą: zmieniły się priorytety. Co kiedyś było rzeczą wielkiej wagi (tak jak dostanie indiańskiego imienia, adopcja przez Czejenów, posiadanie tradycyjnego stroju, zagłębianie się w tradycyjnym życiu i ceremoniach), jest teraz czasami żartobliwym (hej, będę miał prawdziwą, czejeńską przepaskę!), czasem bardzo poważnym i prawdziwym, dodatkiem do czegoś naprawdę ważnego: być dla nich, gdy są w potrzebie. Nie dla jakichś wyższych celów, ale dlatego, że to właściwa rzecz do zrobienia dla przyjaciół – a teraz rodziny.

No Comments »

No comments yet.

Leave a comment

Rambo's blog » Drogi nie obrane