Po przeczytaniu postu na forum lotnictwo.net.pl, impulsywnie zajrzałem na stronę LOT-u.
Rzeczywiście, promocyjny lot do Budapesztu Boeingiem 787 – dreamlinerem – stoi jak wół: 7 lipca, wylot 8.10, przylot 16.40. Na pewno tego chcę? CHCĘ! Ostatnio posprzedawałem trochę starych sprzętów, więc fundusze też się znajdą. Rozpocząłem rezerwację. Już “na dzień dobry” system za ok. 260 złotych proponuje miejsce w Premium Economy, które szybko akceptuję i znajduję fotel przy oknie (5A). Jeszcze tylko powrót (już nie tak super, bo w Economy i bez miejsca przy oknie – 9B) i płacę… Bum, zakończone! Bez wyrzutów sumienia, w końcu rzadko można przelecieć się szerokokadłubowcem za mniej niż tysiąc złotych, a w takiej cenie to już jedynie przy wielkim szczęściu…
Siódmy lipca nadszedł powoli, poprzedzony pogodą w kratkę, wrażeniami ze Szczytu Trójmorza i wizyty Donalda Trumpa w Polsce, oraz przybyciem w moje progi drugiego kota (a dokładniej kotki Psotki). Dzień zaczął się od dużego i potencjalnie kosztownego zgrzytu. Przygotowany byłem już poprzedniego dnia: baterie naładowane, sprzęt zapakowany, dokumenty i paszport zebrane, koty nakarmione. O czwartej nad ranem tradycyjnie budzi mnie Łatek – chce jeść i wyjść na dwór. Jest wcześnie, nie mam ochoty “spotować” na lotnisku, więc wracam do łóżka. Psotka miło mruczy do ucha, słońce powoli wznosi się nad horyzont i… budzę się za piętnaście szósta!
No, ładny początek! W trybie przyśpieszonym ostatni raz rzucam okiem na mieszkanie, pakuję się i wybiegam z domu. O 6.16 przyjeżdża SKM-ka, a ja już sprawdzam opcje dojazdu do lotniska w aplikacji na telefonie. Tragedii nie ma, na lotnisku powinienem pojawić się o 7.18, całe 20 minut przed boardingiem. Maszynista ma chyba inne plany – pociąg jakoś wlecze się dziś. Z przerażeniem obserwuję, jak znikają kolejne możliwości dojazdu wraz ze wzrostem opóźnienia. W śródmieściu bieg do autobusu i wyścig z czasem – który zdaję się przegrywać. W końcu docieram na lotnisko dwie minuty przed planowanym otwarciem bramki i bezceremonialnie rzucam się do kontroli bezpieczeństwa.
Po pięciu minutach jest już po wszystkim, szybko odnajduję swoją bramkę i, ponieważ mam rezerwację premium, mogę ominąć kolejkę. Uff, udało się. Pasażerów, oprócz wyasygnowanych pilotów i załogi, wita także Piotr Lipiński (AllOver) – jeden z bardziej znanych polskich pilotów linii lotniczych. Nie poznał mnie – szkoda, ale nic to. W końcu mogę usiąść przy oknie i delektować się widokiem… silnika? Testuję ujęcia z szerokokątnego obiektywu i w rzeczy samej silnik będzie głównym obiektem na zdjęciu. Fotografowanie wszystkiego innego, w tym charakterystycznego skrzydła, będzie wymagało niezłej akrobatyki. Obok nas stoi poczciwy Boeing 767 TUI fly, który już niedługo opuści Warszawę prawdopodobnie na zawsze. Na wszelki wypadek oddaję więc w jego stronę kilka strzałów pożegnalnych. Po chwili “tujka” zostanie wypchnięta ze stanowiska i ruszy przed nami w drogę.
Wokół mnie krzątanina, osoby mi znane oraz zupełnie obce przelatują to w jedną, to w drugą stronę. Obok mnie przysiada się Węgier – fotoreporter. Przez chwilę mogę nawet potrzymać jego Canona 1D Mk II. W czasie lotu zamienimy kilka słów i udostępnię mu okno do nagrywania filmów.
Nasz dreamliner to SP-LRG, najnowszy nabytek LOTu, w służbie od zaledwie 27 dni. Już “na dzień dobry” było wiadomo, że forumowicze wykupili niemal jedną szóstą samolotu.
Siedzenie w Premium Economy jest komfortowe. Fotele są szerokie, miękkie, z podnóżkami i podparciami na nogi. Z szerokich podłokietników wysuwają się taca na jedzenie oraz ekran IFE. Jest też i prezent, w ładnej saszetce zamykanej na suwak, znajduję skarpety i miniaturowe przybory toaletowe. Ale jest też pierwszy zgrzyt – mimo iż wnętrze jest relatywnie czyste i zadbane, w przestrzeni przeznaczonej na tacę można było zobaczyć resztki jedzenia i kawałki papieru. Po umoszczeniu się w fotelu pobieżnie “skanuję” IFE. Repertuar filmów i programów telewizyjnych jest “solidny” – trochę nowości, dobry asortyment seriali, ale muzyka jak dla mnie mało interesująca. Jest też kilka gier (m.in. Asteroidy, Bejeweled) i możliwość czatowania ze współpasażerami (na odwrocie wysuwanego pilota jest mała klawiatura alfanumeryczna). Szwankuje zwijanie przewodu: czasem ani drgnie, by potem nagle wyrwać pilota z ręki i trzepnąć nim o podłokietnik, w który go chowa.
Push-back and engine startup. Wow, cichy jest! Mimo że siedzę praktycznie obok silnika, jego dźwięk tylko trochę przebija się przez szum klimatyzacji. Co prawda nie leciałem wszystkimi “grubymi”, ale z drugiej strony najpopularniejszymi: Airbusem A340-600, Boeingami 767-300 (paradoksalnie najcichszy w mojej opinii) i 777 (w wersjach 200 i 300ER), ale to dreamliner, jeżeli chodzi o wyciszenie, bije je na głowę.
Krótkie kołowanie i w końcu start z pasa 15 w pięknym świetle słonecznym. Z moim nowym węgierskim przyjacielem odkładamy aparaty i piętrowo ustawiamy komórki przy szybie, nagrywając start i wznoszenie, po czym próbuję zrobić kilka zdjęć z lotu. I’ve made a huge mistake – trzeba było wziąć fotel po prawej stronie samolotu – piękne słońce prawie natychmiast staje się moim wrogiem, bo aparat widzi moje odbicie i każdą podświetloną plamkę w podwójnej szybie.
Na powitanie stewardessy roznoszą cukierki z nadzieniem wiśniowym (albo śliwkowym, i tak nie spróbowałem bo włożyłem do kieszeni i przypomniałem sobie o nim, gdy już był jedynie kleistą masą). Rozpoczyna się serwis śniadaniowy: napoje i kanapka – bardzo smaczna z resztą. Trzeba tutaj nadmienić, że CC sprawuje się, zgodnie z oczekiwaniami, pierwszorzędnie – chociaż, będąc w pełni szczerym, niekiedy komunikaty w języku angielskim były trudne do zrozumienia.
Gdy nasz dreamliner wspiął się na wysokość przelotową i można było rozprostować kości, postanowiłem “profesjonalnie” obfotografować swoje miejsce. Po kilku próbach wyszło nawet przyzwoicie.
Potem miłe zaskoczenie: pasażerowie Premium Economy dostali dodatkowy posiłek – do wyboru omlet lub naleśnik z mięsem – ja wybrałem drugą opcję. Przystawkami były łosoś z konfiturą morelową i serem oraz bukiet owoców. Danie bez zarzutu: bardzo smaczne i świeże. Do tego ciepluśka bułeczka i cukierki Lindt Lindor.
Niedługo po posiłku rozpoczynamy zniżanie. Kapitan informuje pasażerów o tym, co na forum nie było w zasadzie tajemnicą, ale teraz jest oficjalnie potwierdzone: zanim wylądujemy samolot wykona niski przelot nad lotniskiem. W zasadzie “na stole” był niski przelot nad Dunajem (tak jak Wizz Air na Nagy Futam), ale się nie dogadano. Powoli zbliżamy się do miasta – z daleka już widać lotnisko. Będziemy podchodzili na pas 13R, więc wcześniej robimy mały slalom nad Budapesztem. No i mamy trzeci zgrzyt! Znów najlepsze widoki mieli będą ci, którzy wybrali prawą stronę samolotu, ponieważ zarówno przy podchodzeniu jak i odejściu na drugi krąg będą obserwować centrum miasta. Dla mnie pozostaje widok na część przemysłową, Csepel i Újpest.
Sam niski przelot i lądowanie to już zupełnie inna historia. Nie dane mi było, niestety, porobić zdjęć (odbicia od słońca), ale za to wyciągnąłem telefon komórkowy i nagrałem kilka filmików, które wrzucę później. Po wylądowaniu podjechaliśmy pod terminal cargo (stary terminal 1), gdzie spotkał nas tradycyjny salut wodny.
Nasz dreamliner do chwili odlotu będzie stał na stanowisku oddalonym – do terminala zostaniemy podwiezieni autobusami, a w tym czasie wielcy świata biznesu i polityki obejrzą samolot i będą chwalić LOT za uruchomienie lotów z Węgier za ocean. My tymczasem strzelamy ostatnie fotki kabiny. Pytam stewardesy, czy można będzie zrobić zdjęcie kokpitu. Mają wątpliwości, które kapitan szybko rozwiewa. A skoro można, szybko przemieszczam się do środka. Niestety, pierwsza tura zdjęć wychodzi źle, ponieważ za oknami piękne słońce oświetla lotnisko, a samolot stoi ustawiony do niego ogonem. Kokpit tonie w półmroku, a ja nie mam lampy błyskowej z dyfuzorem. Trudno też jest robić zdjęcia z ręki bez wielkiej flary od wbudowanej lampy na 15-calowym wyświetlaczu… Krótko mówiąc, zdjęcia mi się nie udają, mimo kilku prób i dwóch podejść.
Poddałem się. Zszedłem do jednego z trzech autobusów, który po chwili ruszył, mijając Boeinga 747-400 AirBridgeCargo szykującego się do lotu. Już w terminalu, z grupką znajomych (w realu i na forum), planujemy nasz krótki pobyt w mieście. Ponieważ z Damianem, moim przyjacielem, który zaraził mnie bakcylem weekendowych wypadów za granicę, obfotografowaliśmy dużą część węgierskiej stolicy, nie za bardzo chce mi się jechać na zwiedzanie miasta. Sugeruję odwiedzenie Aeropark Budapest, małego muzeum węgierskiego lotnictwa pasażerskiego, które od niedawna ma nową lokalizację nieco dalej od lotniska. Zanim jednak wyjdziemy, meschiash (w realnym świecie znany jako Tomasz Tomkowiak, administrator forum lotnictwo.net.pl) rozdaje wszystkim pamiątkowe identyfikatory.
Trochę się tutaj od mojej ostatniej wizyty zmieniło. Jest nowa, mała restauracja z pawilonami, plac zabaw dla dzieci, ale przede wszystkim są nowe eksponaty: w Iliuszynie 18 postawiono gabloty z modelami i pamiątkami po Malévie – węgierskiej narodowej linii lotniczej. Pojawił się również silnik AI-25 z Jaka 40 oraz nowe samochody służb lotniskowych. Po “załatwieniu” formalności z wejściówkami, z moim imiennikiem, Marcinem (sopho56 z forum) oraz kilkoma osobami z forum ruszamy na zdjęcia. Pogoda dopisuje, jednak nasze zmagania komplikują nie-spottersko postawione latarnie, tabliczki i schodki wokół samolotów. Głównej atrakcji, Tupolewa 154 nie da się uchwycić czystym strzałem. Podobnie z innymi większymi maszynami. Lepiej z tymi mniejszymi: w kadr łapię Iły (14 i 18), Lisunowa Li-2 (by ostatecznie zrezygnować z jego zdjęć z powodu nieustanne krążących wokół niego ludzi dokonujących prace restauratorskie), jaczki, Mi-2, turboleta i jeden z Anów-2.
Z kokpitami jest gorzej. Tak jak w przypadku dreamlinera, piękna pogoda za oknami nie sprzyja fotografowaniu – do wyboru potężnie prześwietlony widok zza okien, albo czarny kokpit. Pozostaje bracketing, ale ciężko jest utrzymać aparat w tej samej pozycji przy trzech zdjęciach robionych z ręki. Nawet, gdy na podglądzie wydają się być niemal idealne, w domu zobaczę jak niemożliwe jest złożenie z nich dokładnego “blendu”. Z pomocą przychodzi Marcin, pożyczając mi lampę błyskową. Pierwszy test następuje w kokpicie Jaka 40 HA-YLR. Zdjęcie wychodzi bardzo w porządku, ale wtedy lampa… rozładowuje baterie. Now it comes back to me – zapomniałem też o ostrzeżeniu Damiana, kiedy sprzedawał mi ten aparat: założenie lampy zablokuje na amen wysuwanie tej wbudowanej. By to naprawić, trzeba rozłożyć stopkę, teraz jest to absolutnie niemożliwe. Mimo wszystko jestem zadowolony, i tak zrobiłem całkiem sporo udanych zdjęć.
Bartek, jeden z forumowych kolegów wywołuje mały “incydent” z udziałem jednego z Jaków 40 – jak później nam tłumaczył “zobaczył wajchę, to pociągnął”. Gwoli informacji: wspomniana “wajcha” zwalniała schodki znajdujące się w jego ogonie (Jaczka, nie Bartka). Pozbawione pneumatycznych ograniczników schodki runęły na ziemię ku przerażeniu jednych i śmiechowi drugich. Dobrze, że nikt (łącznie z samolotem) nie ucierpiał – za to mogliśmy wejść do, teraz już otwartego, samolotu. A potem do następnych…
Około wpół do trzeciej zbieramy się do powrotu na lotnisko. Szybkie security check jest i zaletą, i wadą – dodatkowy czas spędzamy rozpraszając się po terminalu. Z daleka już widać naszego dreamlinera, powoli przeciąganego w stronę bramki B1, przeznaczonej zwykle dla ruchu non-Shengen (przy mojej wizycie z Damianem był przy niej zaparkowany Boeing 777-300 Emirates).
Z ciekawostek: Turek na 737-900 zaparkowany jeszcze przy naszym rękawie, wyciągam aparat gdy właśnie zaczyna być wypychany. Poza tym nie ma nic, czego nie mielibyśmy w Warszawie – Lufthansa na A321, KLM na 737-800 oraz wszechobecny Wizz Air. Zdjęcia wychodzą przyzwoicie, choć z każdą chwilą przybywa chmur i niebo ciemnieje. W końcu i nasz Romeo Golf powoli przetacza się pod rękaw w asyście klików migawek. Przed boardingiem wymieniam jeszcze kilka słów z forumowiczami i Tomkiem. Sam boarding przebiegał raczej średnio – mimo że każdy miał wyznaczoną strefę (1, 2 lub 3), mało kto na to zważał. W końcu również i ja zapakowałem się do kolejki.
Siedzenie 9B, moją sąsiadką z 9A forumowiczka elza030 – pisząca własny raport “live” na forum.
Na koniec wypada opisać “klasę sardynkową” w dreamlinerze. Siedzenia dość płaskie, nie takie złe jak w nowych “wizzach” czy “ryanach”, ale nie wiem, czy wytrzymałbym cały lot transatlantycki w pozycji siedzącej – prawdopodobnie nie. System IFE prawie identyczny jak w Premium, tyle że monitorki są wbudowane w oparcia poprzedzających foteli. Zawartość IFE także taka sama. Piloty są tutaj “jednostronne”. Nie mają klawiatury alfanumerycznej, tylko “game pad”. Obowiązkowo wypełniam ankietę dotyczącą satysfakcji z lotu i prawie cały powrót spędzam grając z nudów w Bejeweled. Podczas rozdawania przekąsek dochodzi do zabawnej sytuacji gdy pytam, czy jest “ice tea”. Stewardesa zaczyna ze mną rozmawiać po angielsku, aż przyznam że mówię po polsku. Śmialiśmy się wszyscy. Przed lądowaniem kapitan informuje nas, że mimo że zatrzymamy się przy rękawie, zostaniemy podwiezieni autobusami ponieważ będzie on dla strefy non-Schengen. Nasz poprzedni rękaw zajęty będzie przez katarskiego A330 (jedno z drugim nie ma najmniejszego związku, po prostu chciałem o tym wspomnieć).
Zanim rozpocznie się zniżanie, pytam stewardessę czy nasz “dreamek” robi następną rotację i czy będzie można jeszcze raz wejść do kokpitu. Okazuje się, że choć pierwsza odpowiedź jest twierdząca (Romeo Golf za kilka godzin ruszy do Toronto), kapitan uprzednio zarezerwował czas na zdjęcia, więc nie będzie problemu. Powoli zniżamy do Warszawy i lądujemy na pasie 11 w trochę przyćmionym przez mgliste niebo słońcu. Tym razem aparat mam przygotowany i strzelam całą serię zdjęć w różnorakich ustawieniach – nie wychodzi “cud, miód, ultramaryna”, ale jest kilka przyzwoicie ostrych i dobrze doświetlonych, z których później wybiorę jedno najlepsze.
Wychodząc z pokładu szybko jeszcze strzelam ujęcie wentylatora leniwie kręcącego się przez smaganie wiatrem. Już w budynku terminalu żegnam napotkane osoby i łapię autobus numer 148, który jak na życzenie właśnie podjeżdża na przystanek.
Dreamtour oficjalnie zakończony. Następna podróż we wrześniu.
No Comments »
No comments yet.
Leave a comment