(1-21 sierpnia 2008)
Mój przyjaciel, Eugene Little Coyote zaprosił mnie do siebie. Znaliśmy się od ponad 10 lat, pomagałem mu w paru jego projektach, jednak nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się osobiście. Wkrótce miało się to zmienić. Eugene jest Czejenem ze szczepu Suhtia mieszkającym niedaleko Lame Deer w rezerwacie w dzisiejszej południowo-wschodniej Montanie – tym, co, jak mówi, pozostało z ziem jego Ludzi. Ma piękną żonę, Judi, i siedmioro dzieci (w tym chłopców bliźniaków, z których rozpoznaniem nawet on ma problemy).
Rezerwat ma powierzchnię około 444.000 akrów – i jest częścią czejeńskich tradycyjnych terenów łowieckich około 150 mil od Black Hills (Czarnych Wzgórz). Od zachodu graniczy z rezerwatem plemienia Wron a jego wschodnią granicą jest Tongue River. Żyje w nim ok. 4500 ludzi, w większości w pięciu ważniejszych społecznościach, miasteczkach, z których Lame Deer jest największe.
Wyleciałem pierwszego i, po prawie 18 godzinach “w drodze”, przyleciałem do Billings. Na lotnisku z niepokojem czekam na swój bagaż, a raczej jedną jego część: pluszowego konia długości około pięciu stóp, którego przez ostatnie sześć lat nie byłem w stanie wysłać pocztą. Mogę jednak odetchnąć z ulgą – wielki plastikowy worek z napisem “special care” (tu podziękowania dla miłej pani z check-inu Lufthansy w Warszawie) pojawia się między walizkami i plecakami na pasie transmisyjnym.
– Ktoś będzie się cieszył – kwituje to jedna z kobiet, która również czeka na bagaż. Zbieram manatki i dumnym krokiem kieruję się do wyjścia, odprowadzany wzrokiem zaciekawionych pasażerów.
Pierwszy szok: ani jednej chmurki, żar się leje z nieba – musi być ok. 40 stopni. Jednak jest sucho, więc nie czuję się źle. Podjeżdża Eugene z Judi. Jeszcze tylko krótka wizyta w Walmarcie i jedziemy do ich domu. Drugi szok to odległości: z Billings do rezerwatu Czejenów jest ok. 100 mil, dwie i pół godziny drogi. Przyjeżdżamy o 10 wieczorem. Dzieciaki szaleją, już na IM Gene przygotowywał mnie do spotkania z nimi. Nie mogę wyjść z podziwu jak są pogodne, wesołe, a jednocześnie zdyscyplinowane. Koń robi furorę – dostał imię Flimsy. Eugene natomiast, zgodnie z moją obietnicą, dostał prawdziwą rosyjską “uszankę” (czy, jak kto woli: uszatkę)- z czerwoną gwiazdą oczywiście.
Pierwszy szałas potu. Zbieramy się w niedużej, szczelnej, półokrągłej konstrukcji wokół rozgrzanych kamieni, które polewa się wodą. Czuję się doskonale. Po części po “szałasie”, po części przez otoczenie: tubylcy są niezwykle przyjaźni i bezinteresowni. Będę rozdawał dużo koców i strzelb zanim wyjadę (na poważnie jednak: koc i strzelba mysliwska, oprócz konia, były tradycyjnie bardzo mile widzianymi podarunkami w wielu plemionach z równin, także Czejenów, jednak zwykle dawane są “za ceremonię”, lub za wielką pomoc). Niezwykły jest też humor Czejenów, bardzo bezpośredni, nierzadko bardzo rubaszny. …i wszystko byłoby wspaniale, gdyby pod koniec szałasu nie zerwała się burza. Wielka burza. Z gradem. Z bryłkami lodu wielkości wiśni. Ku rozbawieniu uczestników szałasu skomentowałem to “that’s what you get for letting a friggin’ tourist into sweat” (to tak jest, jak wpuszczacie zakichanego turystę do szałasu). Żart ten jednak odzwierciedlał moje odczucie: winny ponieważ byłem nieprzygotowany i nie wiedziałem (wtedy) jak się zachować – byłem przekonany grad był karą. Jednak już później przyszło zastanowienie: może to wcale nie była kara, może tak potężne zdarzenie było zachętą dla bycia otwartym na to, co miało wkrótce nadejść…
Ważnym powodem mojej podróży była ceremonia większości Białych znana jako taniec słońca, której Eugene był sponsorem, ale też przez nią przechodził. Niewielu nieCzejenów dopuszcza się do obserwowania tej ceremonii – zwykle tylko bliskich przyjaciół rodzin. Ja nie tylko miałem być obserwatorem, miałem pomagać i w przygotowaniu ceremonii i w obozie rodziny Eugene’a (nalegał, by to napisać: wiązało się to z pracą). W ten sposób Eugene chciał mi podziękować za drobne przysługi, które mu zaoferowałem, kiedy tego potrzebował. Ceremonia była niezwykła także z innego powodu: po raz pierwszy od bardzo długiego czasu wszystkie tradycyjne stowarzyszenia, wszyscy kapłani tańca słońca i rodziny zebrały się, by wspólnie przeprowadzić ceremonię. Pierwszy śmiały krok do jednoczenia się bardzo podzielonego plemienia.
Przed ceremonią, 3 sierpnia przenosimy się do obozu – zwykle do jej zakończenia nie powinno się go opuszczać. Mieszkamy w namiotach – tipi stawiane są dla starszyzny i wszystkich biorących udział w ceremonii. Wraz z postępem przygotowań, “załapuję się” na przejażdżki z Gene’em, jego kuzynem Dana’ą i przyjacielem Rufusem, gdy potrzebują znaleźć w okolicy przedmioty potrzebne do ceremonii.
Podczas jednej z takich przejażdżek w końcu poznaję rodzinę Eugene’a – jego mamę i tatę oraz młodszego brata, Joe. Mają całkiem spore parcele ziemskie niedaleko Ashland, blisko rzeki Tongue River. Podczas gdy Eugene ustala ostateczne detale tańca słońca, nieśmiało zaczynam rozglądać się po okolicy. Nagle coś przyciąga moją uwagę: czy to ćma? Po przyjrzeniu się nie mogę uwierzyć własnym oczom – na pewno NIE ćma ale coś znacznie bardziej ekscytującego – największy powszechlatek, jakiego kiedykolwiek widziałem: Strecker’s Giant Skipper. Jest bardzo płochliwy i, ku mojemu rozczarowaniu, w końcu znika gdzieś wśród wysokich kłosów traw zanim zdołam zrobić mu zdjęcie.
Oprócz pilnowania ognia, przynoszenia gościom czegoś do picia i jedzenia, miałem też trochę niecodziennych zajęć: czyszczenie czaszki bizona, przenoszenie “tyczek” do tipi, stawianie tipi, pomoc w rozczłonkowywaniu bizona (świeża wątroba jest świetna w smaku, ale mięsem i zawartością żołądka śmierdziałem jeszcze kilka dni po tym), pomoc w stawianiu pala centralnego (ważący kilka ton pień topoli, Cottonwood) w “medicine lodge” (lekcja na dzisiaj: nie być w polu rażenia jak się nagle przechyli, boli trochę). Wracając jeszcze do bizona: ponieważ nikt z nas wcześniej tego nie robił, z pomocą przyszedł do nas znajomy, Neil Beartusk. To on rozpłatał go i wyciągnął jego wnętrzności. Podczas gdy delektowaliśmy się wątrobą, Neil zamoczył dłoń w bizoniej krwi i bezceremonialnie, z szelmowskim uśmiechem podszedł do mnie. Zdążyło mi tylko przejść przez myśl “o rany, on to naprawdę zrobi”… i zrobił: odcisnął krwisty ślad na moich piersiach… “Now you’re initiated” (Przeszedłeś inicjację) – grrrrrrrr!…
Życie w samym obozie toczy się powoli i koncentruje na przygotowywaniu posiłków dla gości i wzajemnych wizytach. W wolnych chwilach włóczę się po okolicy i fotografuję florę i faunę, samych koników polnych jest tu masa: ok. 16 gatunków w niesamowitych ilościach. Motyle i ćmy to jeszcze inna historia, a o pająkach już nie wspominam: raz znaleźliśmy 6-centymetrowego szarego i kosmatego pogońca (do dzisiaj Eugene droczy się ze mną przypominając, jak wysoko podskoczyłem, gdy wskoczył mi na rękę). Do tego jeszcze doszedł “Painted Turtle” (śliczny żółw) i młody “Bull Snake” (krewniak zaskrońca). Wieczorem do obozu podchodziły też kojoty. Czy ja wspominałem o dzikich koniach?
Ziemia Czejenów to zadrzewione świerkami wzgórza i rozległe trawiaste łąki poprzecinane strumykami i rowami melioracyjnymi. Wszędzie można znaleźć krzaki szałwii (Sagebrush) oraz, tak charakterystyczną dla tych terenów, “czerwoną ziemię”.
Powierzchnia tych terenów przytłacza: co wydaje się z daleka być małym pagórkiem okazuje się być stumetrowym wzgórzem. Małe kępki drzewek są tak na prawdę wyrośniętymi świerkami. Jest też, oczywiście, kilka miejsc, których obejrzenia nie można zaprzepaścić: niezapomniany widok krętej Tongue River z punktu obserwacyjnego na Kelty Ridge, i Morning Star View (którego nazwę poznałem dopiero rok później) – krajobraz, który można podziwiać jadąc Skyline Drive, piaszczystą boczną drogą, która rozpoczyna się w Lame Deer, przemyka wzgórzami i ustępami skalnymi równolegle do Drogi 212 i kończy się w Rabbit Town. W Crazy Head Springs można napić się krystalicznie czystej, źródlanej wody.
Ponieważ Eugene musi przestrzegać protokołu ceremonialnego i często nie może być w obozie, jego przyjaciel i mentor, Tony Prarie Bear, bardzo pomaga mi się w nim odnaleźć i czuć mile widzianym. Zabiera mnie na przejażdżkę po okolicy. To wspaniały człowiek, zawsze gotowy pomóc, zawsze zachowujący poczucie humoru (“this is our white captive!” – to nasz biały jeniec!) – naprawdę miło jest z nim przebywać. A w samej rzeczy, bardzo potrzebuję towarzystwa, bo szybko posępne uczucie osamotnienia zaczyna mi dokuczać. “Co ja tu robię? Co ja próbuje udowodnić? Być Czejenem? Czy jest tu dla mnie miejsce? Może po prostu powinienem odejść, dać sobie spokój. To nie jest dla mnie. Ale wtedy, co z Eugene? Jakim prawem mógłbym zakłócić jego ceremonię? Kim jestem, że próbuję przenieść jego uwagę na siebie?” Przecież ostrzegał mnie, żeby nie oczekiwać za wiele, ale czy znaczy to, żeby niczego nie oczekiwać? Nie jest mi łatwo udawać, że czuję się dobrze. Czasami prawie z nikim nie rozmawiam – może nikt nie zauważy różnicy (zawsze można zwalić winę na barierę językową, tak na wszelki wypadek).
Sytuacji nie poprawia nieprzyjemny incydent z moim udziałem. Przyjaciel Gene’a przekazuje mi jego(?) prośbę o zrobienie zdjęcia medicine lodge w nocy. Opieram się – wiem, że nie powinienem, wiem, że mi nie wolno – ale w końcu ulegam pokusie. Ustawiam aparat na małym pieńku, ale jest za ciemno – autofokus błądzi a ja nie mogę ustawić ostrości manualnie. Ktoś mnie zauważa, ktoś przekazuje dalej – i już jest przy mnie kilku rosłych mężczyzn ze stowarzyszenia Psów, obozowej milicji. Pytania, tłumaczenia. Żądają wydania karty pamięci z aparatu. Po gorącej dyskusji ustępują, ale wieść się rozniosła. W końcu sam decyduję się przekazać kartę i zaszywam się w swoim namiocie na długą, zimną noc.
Nie chcę rankiem wychodzić z namiotu – co niepokoi rodzinę Eugene’a. Kolejne wyjaśnienia – nie czuję się źle, bo musiałem wydać kartę by udowodnić swoją niewinność. Czuję się źle, bo uległem pokusie – w końcu nie musiałem mieć tego zdjęcia, nie chciałem go mieć. Słowa Tony’ego “biały jeniec” odbijają się nieprzyjemnym echem: teraz tak się czuję, więźniem ceremonii. Nawet gdy karta zostanie zwrócna a moje imię (nieformalnie) oczyszczone, wcale nie czuję się lepiej.
Całe szczęście zawsze jest okazja, by skupić się myślami na czymś innym. Zwykle dzięki dzieciom Eugene’a – zawsze gotowym do zabawy, ich wesołość jest zaraźliwa. Jak nie, to zawsze jest Tony, przynoszący mi kolejny skromny podarunek. Czuję jak skorupa, w której zwykłem się chować, powoli zaczyna pękać… Eugene później wyjawił mi, że niełatwo jest zostać przyjacielem Tony’ego, że musiał coś dobrego we mnie zobaczyć, mam nadzieję, że to rzeczywiście jest we mnie…
Kamera wideo, którą (właściwie przez przypadek) zawiozłem do obozu, jest całkiem popularna wśród dzieciaków. Znajdę na niej w końcu prawie całogodzinny reportaż z życia obozu, widzianego oczami jednej z młodszych córek Eugene’a.
Samej ceremonii nie będę opisywał (zostałem poproszony o dyskrecję), jednak mogę powiedzieć, że była niezwykła – Jeśli te pierwsze cztery dni w US wydawały się wspaniałym snem, z którego człowiek nie chce się obudzić, sama ceremonia była czymś najbardziej prawdziwym, co można w życiu zobaczyć. Uderzenia w bęben, od których drżała ziemia i powietrze, poświęcenia tancerzy, śpiew, zapach dymu i szałwi. Staram się ukrywać swoje wzruszenie pieśniami. Wszystko uderza w zmysły i emocje z siłą tarana. Ale z drugiej strony jest to takie… zwyczajne, zrozumiałe. Wrażenie potęgowały jeszcze potężne i gwałtowne burze, które zdawały się otaczać obóz nocami.
Rano zawsze podchodzę by zobaczyć jak Eugene się czuje – mimo iż siedzi daleko na skraju medicine lodge (a ja nie powinienem wchodzić do środka) zauważa mnie i macha ręką. Jestem szczęśliwy, że jednak miałem jeszcze siłę, by przeciwstawić się smutkowi i zostać, być na ceremonii, widzieć jak przez nią przechodzi. Jestem dumny, że dane mi było go poznać. Po ceremonii miło jest usiąść przy nim i choć chwilkę porozmawiać, coś mu przynieść podać, choć nie staram się być natrętny – jego bliscy i inni przyjaciele też chcieliby spędzić z nim trochę czasu.
Kiedy zbliża się ostatnia burza, którą zobaczymy w obozie, ustawiam się blisko jednego tipi i czekam na odpowiednią okazję. Miną długie minuty spędzone na naświetlaniu zdjęć, zanim osiągnę porządany efekt – a raczej bliski porządanemu, bo bateria zdycha. To zdjęcie później spotka się jednak z wielkim podziwem – mimo iż dalekie od perfekcji (zaszumione, pełne “gorących” pikseli i trzeba będzie je mocno skadrować), to jest to, co chciałem zrobić już od dawna, jeszcze zanim wyruszyłem w podróż – nie wymaga tłumaczenia komukolwiek.
W obozie spędziliśmy 8 dni. Po powrocie odpoczynek i trochę przyziemnych zajęć. Chociaż protokół nie ogranicza już Eugene’a sposobem, w jaki może spędzać czas z przyjaciółmi, ciągle staram się w pewnym sensie trzymać się na uboczu, udzielając się tylko, gdy on mnie o to poprosi. Ciężko być “special friend”, jak mówi, gdy nie znam jego definicji “special”. Jednak sprawia mi radość, gdy mnie prosi o pomoc.
W międzyczasie, jako “typowy Europejczyk” poluję na te “typowo amerykańskie” ciągniki i 18-kołowce, które, cytując Eugene’a, “przemykają wkroś, jak gdyby bały się przebywać na ziemi indiańskiej, i oczywiście nigdy się nie zatrzymują jeżeli nie są zmuszone”.
Próbowaliśmy także urządzić kolejny szałas potu, ale nagła burza pokrzyżowała nam plany, co skwitowałem “do trzech razy sztuka”, nawiązując do ostatniej przygody z gradem. Robimy małe wycieczki do pobliskich Ashland, pola bitwy nad Rosebud i Busby. Ze śmiechem oznajmiałem, że wszystko wygląda “tak jak Polska, jest tylko większe”.
Busby to mała mieścina, którą nazwano od nazwiska białego handlarza – Czejenowie nazywają ją miejscem Białej Rzeki. Poza piękną okolicą (prerią) raczej niewiele tam można obejrzeć, warto jednak zatrzymać się przed pomnikiem ku czci czejeńskiego wodza Dwóch Księżyców czy przy opuszczonym sklepie, wyglądającym jak olbrzymie drewniane tipi.
Z Busby można dojechać do pola bitwy pod Rosebud, dla Czejenów znanej jako “Bitwa gdzie dziewczyna ratuje swojego brata”. Samo pole bitwy jest miłą odmianą w stosunku do Little Bighorn Battlefield Memorial i całym tym komercyjnym “cyrkiem” wokół niego, który już z daleka przyprawia o mdłości (jak to Czejenowie mawiają “Siuksowie mają chwałę, Wrony mają ziemie, lecz to Czejenowie walczyli”, ale hej, tam jest nawet KFC!). Czejenowie nie szukają rozgłosu, niepotrzebne im wielkie inscenizacje i gloryfikacja przeszłości. Sam przypadkowo przyczyniłem się do tego, że jednego filmu o historii plemienia (“Wolves of Heaven”) po prostu nie nakręcono, producent i autor zostali przez starszyznę odprawieni z kwitkiem: “nam nie zależy by taki film powstał, ale jak już ma powstać, niech opowiada o nas prawdę, a nie idealizowane marzenia i mity”. Dlatego więc Rosebud to ciche miejsce na uboczu, łatwe do przeoczenia, gdzie można wyciszyć się, wsłuchać w pieśń wiatru i przemyśleć, co tu się stało. W tej bitwie stoczonej 17 czerwca 1876 roku mimo iż nie zwycięscy, Czejenowie i Siuksowie powstrzymali wojska generała Crooka przed posuwaniem się w głąb Terytorium Indiańskiego. To było preludium do klęski George’a Custera pod Little Big Horn osiem dni później. Czejeńska nazwa pochodzi od Buffalo Calf Road Woman, siostry wodza Comes In Sight. By ratować swego brata, którego konia zabito, a on został sam, broniąc się przed indiańskimi (z plemienia Wron) zwiadowcami Crooka, ruszyła w środek bitwy. Już razem, na jej koniu wycofali się przy okrzykach wojowników wyrażających szacunek dla jej odwagi. Mówi się, że nawet zwiadowcy i żołnierze oddawali jej cześć. Gene opowiada mi historię tego miejsca, lubię słuchać jego opowieści: jak dumny jest, że może przekazać ją dalej, ale też z jaką pokorą wypowiada i dobiera słowa.
Trochę żałuję, że nie zrobiłem więcej fotografii rezerwatu. Dzięki Tony’emu mam dużo zdjęć ziem czejeńskich, jednak niewiele z samych miasteczek. Mieszkania w rezerwacie to najczęściej prefabrykowane, drewniane domki, niektóre nawet relatywnie sporej wielkości. Dużo z nich jednak zasmuca, zwłaszcza w zachodniej części Lame Deer: powybijane okna a wokół walają się śmiecie. Gdzieniegdzie prowizorycznie urządzone place zabaw dla dzieci i inne udogodnienia, ale często obok przynajmniej jeden rozpadający się samochód trzymany dla części zamiennych. W Birney, gdzie mieszka większość najbardziej tradycyjnej starszyzny plemiennej, jest jeszcze gorzej. Mówi się, że woda bieżąca jest tak złej jakości, że trzeba wodę transportować do miasta w kanistrach. Oczywiście to pokazuje stan zamieszkujących ludzi – Czejenowie borykają się z alkoholizmem, narkotykami a co za tym idzie przestępczością i rozpadem rodzin. Jak Tony mówi “trudno jest być Czejenem, ale to dobrze”, to hartuje ducha.
W rezerwacie nie ma wielu możliwości zdobycia pracy. Dużo młodych Czejenów staje przed dylematem: zostać, wyjechać do pobliskiego Billings lub nawet dalej, czy też po prostu chwytać się każdej oferowanej pracy, czy to fizycznej, czy umysłowej, byle tylko pomóc rodzinie. Wielu Czejenów to wykwalifikowani strażacy, pomagający przy gaszeniu sezonowych pożarów lasów w okolicy. Niektórzy wyjeżdżają wcześnie, by rozpocząć studia i wrócić z nadzieją na rozkręcenie własnych przedsięwzięć. Jednak jest to diabelskie koło: społeczność w rezerwacie jest mała i właściwie mało ludzi ma pracę, a co za tym idzie pieniądze, tak więc rzadko coś z tych planów udaje się zrealizować.
Bieda powinna być też rozpatrywana w innych kategoriach: ograniczonego dostępu do dobrego szkolnictwa i opieki zdrowotnej. Chociaż plemię Północnych Czejenów ma swoją szkołę podstawową, średnią i nawet koledż, brakuje ich dofinansowania i wykwalifikowanego personelu. Jest też sprawa St. Labre Indian School. W tej katolickiej szkole uczy się około 450 dzieci i młodzieży z rezerwatu Czejenów. Jednocześnie szkoła ta dzięki kampanii listowej przedstawiającej ludzi z rezerwatu jako biedaków niezdolnych zadbać o siebie – dostaje olbrzymie ilości datków (około 20 milionów dolarów rocznie). Jednakże robi niewiele, by wspomóc tych ludzi (w zasadzie tylko ich uczniów i ich najbliższe rodziny). Jak na ironię, historycznie rzecz ujmując, St. Labre była szkołą z internatem, powstałą w celu przysposabiana i asymilowania Czejenów w społeczeństwo białych przez pozbawienie ich języka, dziedzictwa i sposobu życia, co czyni ją bezpośrednio odpowiedzialną za stan który opisuje w prośbach o datki. W toku jest proces sądowy, który ma za cel zaprzestanie portretowania narodu Czejenów w opisywany sposób, lub przynajmniej dzielenie się datkami z kampanii z plemieniem, lecz jest on przedłużany w nieskończoność i co gorsza spowodował rozłam i niepokoje w rezerwacie. W końcu nieliczni, ale jednak mają tam pracę – gdy szkoła zamknie drzwi (bo może), i oni staną się bezrobotni. Dla uczniów jedyną alternatywą byłoby w takiej sytuacji szkolnictwo plemienne ze wszystkimi jego wadami, lub publiczne, poza rezerwatem.
Na całą społeczność rezerwat posiada jedną klinikę, najbliższy szpital znajduje się ok. 40 mil dalej w rezerwacie Wron. W bardziej poważnych przypadkach transportuje się chorych śmigłowcem do samego Billings.
Poważnym problemem organizacji plemiennych jest korupcja: federalne dotacje dla programów, które mają za zadanie pomóc plemieniu się rozwijać, przechodzą do prywatnych kieszeni. Właśnie dlatego wybrano Eugene’a na prezydenta: by zakończyć ten proceder. Jednak to ten cel kosztował go utratę stanowiska. Rada plemienna i wiceprezydent: ludzie, którym ufał, wykorzystali go. Przestali działać na rzecz plemienia jako całości, a zaczęli wspomagać tylko swoje rodziny i przyjaciół. Ci z kolei wykorzystywali tą ochronę by wywierać zarówno fizycznie jak i finansowo uległość innych Czejenów. Najwyrazistszym przykładem tego może być wykupywanie ziem od starszych ludzi przez umowy sprzedaży, które były dla nich niesprawiedliwe, krzywdzące i niezrozumiałe. Próbując temu przeszkodzić, Eugene stał się zagrożeniem dla ich przywilejów, i miał za to słono zapłacić w najbliższej przyszłości.
Na początku 2006 roku Czejenowie mieli zadecydować o czymś, co było punktem zwrotnym w historii plemienia: głosowali nad wyrażeniem pozwolenia na wydobycie bogatych złóż węgla na terenie rezerwatu, a także występującego w złożach metanu. Jest to jedna z rzeczy przed którą ostrzegał ich przodków Słodki Lek, człowiek, który wedle ich przekazów ukształtował Czejenów w silne i szlachetne plemię, którym zwykli być. Wydobywanie minerałów spod ziemi miałoby być jedną z dróg by Czejenowie przestali istnieć. Jednakże czejeńska legenda jeszcze z przed jego czasów mówi, że bizony powiedziały Czejenom, iż kiedy znikną, plemię powinno ich szukać pod ziemią, tak więc zostało to zinterpretowane: węgiel to współczesne bizony. Ludzie zdawali sobie sprawę z zagrożeń, jakie wydobycie niesie dla środowiska, nie trzeba przykładów szukać daleko – na zachodniej granicy rezerwatu leży miasteczko zwane Colstrip, jak się wytęży wzrok słonecznego dnia, można zobaczyć pióropusz dymu z kominów. Wiedziano też, że wydobycie metanu zanieczyści wodę. Nie było żadnych planów określających wielkość dochodów z wydobycia i sposobu ich dystrybuowania wśród plemienia. Jednakże zadecydowano, by zezwolić na wydobycie. Ponieważ decyzja nie była większościowa, Eugene nie wyszedł jej na przeciw i zadecydował, że plemię nie będzie śpieszyło się z rozpoczęciem prac. Od tego momentu były trzy próby zdjęcia go ze stanowiska. Bardzo się to na nim odbiło. Gdy przypadkiem zobaczyłem jego fotografię z tego okresu łza spłynęła mi po policzku. Wyglądał na dużo starszego niż w rzeczywistości, a jego oczy były puste i zmęczone. Całe szczęście już wrócił do wyglądu wojownika, jaki zwykłem wcześniej podziwiać.
Pod sam koniec sporu interweniowało Biuro do Spraw Indian, na podstawie opinii wydanej przez członka rodziny a także osobę blisko związaną z wrogo nastawionymi członkami rady plemiennej. Eugene nie ustępował, wspomagany przez zwolenników tak, aby nie musiał opuszczać swojego biura. BIA użyło oddziału SWAT, by ich wszystkich stamtąd usunąć siłą. Jak by tego było mało, został oskarżony przez radę plemienną o narażenie zdrowia ludzi i zniszczenie mienia, jednak w procesie został przez przysięgłych jednogłośnie oczyszczony z tego zarzutu – co, jak powiedział – przywróciło mu wiarę w Czejenów. Jak głosiła plotka, rada przygotowywała jakąś umowę z firmą wydobywczą. Tak wiadomości rozchodzą się w rezerwacie: przez plotki. Trudno było ich nie usłyszeć, ludzie rozmawiają o rzeczach, których nie wiedziałem i nie jestem pewien jak się do tego odnieść. Końcem końców po prostu próbuje być bezstronny, ale trudno jest być obojętnym gdyż to, co się czasem usłyszy, jest bardzo niepokojące – po prostu nie wiadomo, komu ufać.
Plotki na bok. Interesujące jest to, że zarówno wewnątrz, jak i między czejeńskimi rodzinami tworzą się bardzo silne związki, kimkolwiek by ci ludzie nie byli, będą “ciociami”, “dziadkami”, “brachami”, “siostrami”. Otwartość ludzi jest uderzająca: dzieciaki Eugene’a nie miały żadnych zahamowań by przychodzić i chcieć się ze mną bawić, mimo iż byłem po prostu przyjacielem – osobą, którą ledwo znały, a nie członkiem ich rodziny. Wywodzi się to z plemienności rdzennych mieszkańców: jest czejeńskie słowo “ni si ma haa” znaczące brat-przyjaciel, przyjaciela tak bliskiego jak brata. Mam cichą nadzieję, że Eugene wie, że takim jest dla mnie.. Zaobserwowałem też, że nie ważnie, do którego domu się pójdzie, zawsze będzie tam pełno starych fotografii rodziny i znajomych oraz wyrazów uznania dla dokonań dzieci, wiszących na ścianach.
Piękna przygoda, pracowałem w Yellowstone przez kilka miesięcy (dokładnie w Canyon), zwiedzałem park ile mogłem 🙂 Tym bardziej że jako pracownik miałem trochę udogodnień w zakresie poruszania się po parku oraz nocowania w różnych lokacjach. YNP jest chyba najpiękniejszym miejscem na ziemi.
Do Billings też kilka razy się wybierałem ale tylko w sprawach “zakupowych”. Może też tam kiedyś wrócę
Jeszcze raz gratuluję wspaniałej wyprawy…
Comment by bartynp — January 10, 2010 @ 7:36 pm
Cześć,
Jestem pod dużym wrażeniem Twoich podróży. Głównie dlatego że od dawna chciałbym pojechać do Rezerwatu lub mieć jakikolwiek kontakt z Czejenami. Od kilkunastu lat interesuję się kulturą Indian Ameryki Północnej. Wykonuję repliki indiańskiego rękodzieła, dawniej Wron a od trzech lat Czejenów. Miałem już kontakt Indianami m.in.w Biskupinie gdzie przyjechali Czarne Stopy z Browning i Lakota z Pine Ridge. Chciałbym nawiązać kontakt z Tobą, być może z Czejenami z Twoją pomocą. Być może mógłbym pomóc w jakimś projekcie? Wyjątkowo interesuje mnie ten naród.Czekam na odpowiedź od Ciebie.
Dariusz Szybka
Comment by Prośba o kontakt — January 22, 2010 @ 7:20 pm
Niesamowicie zazdroszczę takiej przygody. Dużo bym dała, żeby tam pojechać. Długo też szukałam jakichkolwiek informacji o życiu współczesnych Płónocnych Cheyennów w okolicach Lame Deer.
Pozdrawiam Krystyna
Comment by Krystyna — February 12, 2010 @ 10:09 pm
Dziękuję, wspaniale się czyta twoją opowieść. Może napiszesz jej kontynuację? Zapewne nie wszystkie wrażenia “zmieściły” się w tej opowieści i zapewne także nie wszystkie obserwacje życia Czejenów, sposobu ich myślenia czy reagowania. Warto byłoby wrócić do tej podróży, choćby dlatego, aby osobom, takim jak ja, które nie mają twoich możliwości przybliżyć życie współczesnego Indianina.
Bardzo piękne jest zdanie na samym końcu.
Serdecznie pozdrawiam, życząc tobie wielu jeszcze takich spotkań.
Comment by Gina — February 24, 2013 @ 10:09 pm
Ależ kontynuacja jest: w następnej opowieści “Cheyenne Epic”. Nie ma tylko “Ścieżek nie obranych”, bo dotyczą one bardzo już prywatnej sfery życia Czejenów – bycia kogoś bratem.
Comment by Marcin 'Rambo' Roguski — February 24, 2013 @ 10:18 pm