(20 czerwca do 19 lipca, 2009)
Minął kolejny rok i kolejne 10 miesięcy planowania, dyskusji, obliczeń i trzymania kciuków… W końcu stało się – znów przekroczyłem drzwi małego odrzutowca, który przywiózł mnie do Billings w Montanie. Było to zwyczajne tak bardzo, że aż przerażające – poza swoją długością, lot ten był niczym przejazd kilka przystanków w autobusie. W ten sposób jednak dotarłem na miejsce, gotów i ochoczy by zacząć mój drugi pobyt w domu Eugene’a Little Coyote i wziąć udział w moim pierwszym Cheyenne Epic. Wielka niespodzianka: Tony mnie podwiezie, Eugene jeszcze nie wrócił z Wisconsin. Kolejna wielka, tym razem niemiła, niespodzianka: nie załadowali mojego bagażu i został w Salt Lake City – przywiozą go jutro. Cóż, c’est la vie! Jednak ten łańcuch przeplatających się złych i dobrych wydarzeń tak, jakby były równowagą sił, będzie towarzyszył mi w tej podróży bardzo, bardzo często. W samej rzeczy: cała podróż będzie wielką przemianą od złego do dobrego.
Gdy przyjeżdżamy na miejsce, uświadamiam sobie w końcu jak bardzo tęskniłem za całą bandą. Mała Island od razu chce wskakiwać na mnie i być noszona na rękach i moich plecach. Nie protestuję, to jest miłe – prawie jak w rodzinie. Nawet ich pies, Skank, cieszy się aż za bardzo z mojego powrotu. Później droczę się z Eugene’em, że jego własny pies bardziej lubi (i słucha się) mnie niż jego. Gene wraca następnego dnia, niezadowolony z podróży, ale szczęśliwy, że jest już w domu i bogatszy o pikapa. Odtąd powoli planujemy jak odbędzie się Cheyenne Epic w tym roku. Wiemy dobrze, że trzeba iść na kompromis – nasz budżet to z goła tylko 1600 dolarów – znacznie mniej niż byśmy chcieli. Gene nie poddaje się jednak – wyjście jest zawsze i jak się później mamy przekonać, znajdzie się samo.
Ale najpierw szałas potu – jak bardzo ja tego potrzebowałem! Żaden gorący prysznic nie zastąpi mocnej rundy w szałasie. Odtąd robiliśmy szałasy co dwa lub trzy dni, często w towarzystwie “małego brata” Eugene’a, Joe i jego kuzynów. Szałas rodziny Eugene’a jest położony niedaleko Ashland na brzegu Tongue River, tak więc między rundami można wejść i popływać w rzece. Spotyka nas jednak niemiła niespodzianka: amerykańskie kleszcze – całe ich armie – większe i trudniejsze do ubicia niż zwykłe kleszcze. Wystarczy wejść w głębszą trawę, by znaleźć ich potem pięć lub więcej wspinających się po łydkach. Łatwiej je jednak usunąć, ale ich potężne szczęki odrywają mały kawałek skóry ze sobą. Zawsze jednak warto sprawdzić się po powrocie do domu, jeden krwiopijca, ku obrzydzeniu znajdującej go Judi, raz przyczepił mi się do gardła a ja nawet nie poczułem. Z innych, już przyjemniejszych, gości: zawsze znajduję malutką mysz, która chowa się pod kamieniami z poprzedniego spotkania i jest też zabawny świerszcz, który zawsze pojawia się w szałasie gdy zaczynamy i ćwierka do piosenek. Czasem składają nam wizytę konie pasące się w pobliżu. Raz znaleźliśmy małe pisklę, prawdopodobnie jaskółkę, która wypadła z gniazda. Jednak nic nie przebije samotnego cielaka, który przywędrował do szałasu. Zostawił nam mały prezent, zgadliście, krowie łajno dokładnie przed wejściem.
Z każdym kolejnym “sweatem” praktykuję swoje umiejętności opieki nad wejściami do szałasu, otwierając je i zamykając między rundami, opieki nad paleniskiem oraz wnoszenia gorących kamieni do szałasu. Obserwuję innych przy pracy i doskonalę swoje zdolności – co imponuje Gene’owi. Nie było to takie łatwe na samym początku: drugi szałas, który pomagałem budować, niemalże rozpadł się – szczęśliwie dla mnie już pod koniec rytuału – a podobnego błędu już nigdy więcej nie popełniłem. Czasem żartuję sobie gdy, przy wnoszeniu kamieni, zamiast “coming in” (“wnoszę”) krzyczę “incoming!” (dosłownie: “kryć się”) lub “here’s the megaton one” (“macie megatonowy”) gdy kamień jest duży i rozgrzany. I znów zmiana z gorszego na lepsze: z początkowo niezręcznej powinności staje się to dla mnie przyjemnością i zgłaszam się sam do tej funkcji. Nawet zbieranie drewna na opał stało się miłym zajęciem, nawet mimo iż raz znaleźliśmy się w środku burzy – i nawet nie chodziło o samą burzę (ja lubię burze) lecz o to, że byliśmy otoczeni przez wysokie topole a pioruny biły niepokojąco blisko. Jeden “sweat” jest też czymś dla mnie specjalnym, jest w moje urodziny – w poprzednim tekście już pisałem jak szczerzy i otwarci są tubylcy – jestem wśród przyjaciół, nie ma co do tego wątpliwości. A na dodatek poznałem czejeńską wersję piosenki “sto lat”!
Niedługo po moim przybyciu inny przyjaciel i adoptowany brat Eugene’a składa mu wizytę – to Everett, poznałem go w zeszłym roku podczas tańca słońca. Teraz jednakże przynosi wieści mrożące krew w żyłach – jego prawa dłoń jest prawie bezużyteczna. Szkło z rozbitej szyby poszarpało mu arterię i nerwy i, mimo iż lekarze powstrzymali krwawienie i zagoili ranę, nie ma czucia i ledwie może cokolwiek chwycić. Widać, że jest przestraszony, mimo iż stara się to ukryć. Jest hojny – Judi w prezencie dostała nową kuchenkę mikrofalową i purpurowego Forda Escorta, Gene następnego pikapa a ja ładną “indiańską” figurkę. Czuje się niezręczny i uniżony, ale w końcu to nie rywalizacja: gdy Gene potrzebował pomocy nie wstrzymywałem niczego, dzieliłem się z nim tym, czym mogłem – a w końcu to jest najważniejsze. Gene i jego rodzina oferują Evowi wszystko, czym mogą pomóc lecz, jak podkreśla ojciec Eugene’a, nikt nie może wyleczyć go lepiej niż on sam siebie – znajdując w sobie siłę i pozbywając się wątpliwości, ponownie odnajdując w sobie radosnego ducha, którego po wypadku zagubił.
Mój tegoroczny pobyt był znacznie bardziej zrelaksowany i toczył się powolnie. Prawdziwy “czas indiański” – wszystko odbywa się “w swoim czasie”, co zaczynam doceniać po hektycznych i stresujących ostatnich miesiącach w pracy. Także politykierstwo zdawało się być tak przyjemnie odległe, tylko by czasem odbić się echem przy wspominaniu przyszłej pracy Gene’a w organizacji mieszkalnictwa plemiennego. Czasem pojawiała się jakaś plotka lub dwie, lecz nikt nie zwracał na nie uwagi i żyliśmy spokojnie jak najlepiej potrafiliśmy. Specjalne miejsce należy się jednak… lodówce. Gene miał jedną w garażu, a z powodu gorąca zadecydował że skorzysta z niej by przechować więcej jedzenia w chłodzie. Oczywiście potrzebowała ona gruntownego umycia, więc wynosimy ją z garażu i Gene używa szlauchu, co z kolei przyciąga uwagę Skanka (który lubi chwytać tryskającą wodę). Na moje nieszczęście ma to niemiły dla mnie efekt uboczny. Jak tylko próbujemy podnieść lodówkę, Skank już przy mnie jest i dokładnie wylizuje mi twarz. Gene próbuje odgonić go wodą co ma jeszcze gorszy efekt – teraz jestem i zaśliniony i mokry. W końcu, gdy jakimś cudem udaje nam się lodówkę wnieść (Gene dalej droczy się ze mną, że ciągle jeszcze ma skrzywienie kręgosłupa po mojej “błazenadzie”), sugeruję poczekać by wyschła zanim podłączymy ją do prądu, by nikt nie dostał niepożądanego “olśnienia”. Cóż, nie słucha: odpala i przy dotknięciu – oczywiście – kopie go prąd. Aha! To go nauczy słuchać moich rad na przyszłość (he he).
Nocami wychodzę przed dom by fotografować ćmy – pierwsze dni były co prawda rozczarowujące jako że mało co interesującego dało się zobaczyć. Gene mówi, że przed moim przylotem częste były gwałtowne burze z silnymi opadami deszczu – zastanawiam się czy to nie jest powodem braku okazów. Jednakże z upływem miesiąca coraz częściej spotykam jakiegoś interesującego owada, by w końcu móc ustrzelić parę zawisaków, wielkie szare ćmy Gloverie i kolorowe pawice io. Gene dogaduje, że większość zdjęć z pobytu będę miał właśnie ciem – ma rację: z około czterech tysięcy zrobionych około tysiąc dwieście jest fotografiami owadów. Mojej gotowości wychodzenia na zewnątrz nie dławi nawet to, że Judi zauważa pumę w okolicy domu – jedyne, co chcę, to latarka. “Rambo jest straszny, bo niczego się nie boi” – oboje komentują potem do gości.
Jak dobrze mieć ze sobą laptopa, gdyż mogę zdjęcia natychmiast wyedytować i wysłać do galerii online… o ile połączenia z internetem nie zerwie dzwoniący telefon. Usilnie próbowałem je naprawić, by odnieść sukces tylko przez tydzień, po czym padło ono prawie na dobre. W końcu, zrezygnowany, podłączyłem wszystko po staremu – “może telefony zrywają je, ale przynajmniej działa!” – wyjaśniłem. W międzyczasie podróżujemy po rezerwacie: Skyline Drive, Garfield Peak, Badger Creek Tower, Morning Star View – jak dobrze jest wrócić w te miejsca. Ale to nie wszystko – napój w puszcze: 75 centów, dołożenie się do paliwa: 25 dolarów, jazda 100 km/h na międzystanowej w skrzyni pick-upa: bezcenna! Na krótko wpadliśmy Pow-wow Wodzów (Chiefs’ Pow-wow), lecz, mimo bycia w pełnym rynsztunku, nie miałem chęci robić zdjęć nieznanym mi ludziom – nawet pomimo tego, że inni turyści tak robili – bez znaczenia jak bardzo efektowne były ich stroje.
W miarę trwania mojego pobytu lobbuję Gene’a by nareszcie podjechać na któreś ze wzgórz otaczających Lame Deer, bym mógł zrobić zdjęcie miasteczka – tak jak chciałem w zeszłym roku, lecz zabrakło na to czasu. Moje życzenie w końcu się spełnia, gdy Elijah, jego najstarszy syn, zabiera mnie na przejażdżkę i łapiemy je w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Robimy także krótki wypad do Colstrip, gdzie znajdują się wszystkie odkrywkowe kopalnie węgla i druga pod względem wielkości elektrownia węglowa na zachód od Missisipi. Kopalnie znajdują się daleko od drogi, ale i tak można wypatrzyć ogromne koparki oraz, mimo iż okolica zdaje się nie być tknięta ręką człowieka, duże otwarte przestrzenie po zamkniętych i zakopanych odkrywkach nie zostawiają złudzeń: to suche pastwiska. Minie jeszcze wiele lat zanim wegetacja zostanie odtworzona – nieważnie jak zwolennicy kopalni na terenie rezerwatu będą argumentować, dowód na zniszczenie ziemi jest tu widoczny gołym okiem.
Gdy w domu, jak ostatniego roku, łapię wielkie 18-kołowce, zauważając zabawny paradoks, który później udowadniam ku rozbawieniu Gene’a: Jak tylko wezmę i uzbroję aparat mijają długie minuty zanim jakiś przejedzie, gdy tylko odłożę i odejdę, pojawiają się ich masy. I tak udało mi się ustrzelić kilka ładnych i niepowtarzalnych. Z początku mieliśmy pojechać do Oklahomy, Gene jednak podchodził do podróży z mieszanymi uczuciami, a gdy tylko decydujemy się wyruszyć – ludzie, z którymi mieliśmy się zabrać, zmieniają zdanie. Wychodzi to jednak na dobre, gdyż pieniądze na podróż mogłem przeznaczyć na podarki dla dzieciaków, to z kolei ponieważ oszczędzając jak najwięcej na pobyt, nie kupiłem żadnych prezentów. Zauważyłem, że zauroczył je mój netbook – samemu Gene’owi bardzo się on podobał. Tak więc, po konsultacji i wyrażeniu zgody, jedziemy do Billings i wracamy z nowiutkim – jeszcze lepszym niż ten, który mam ja.
Wkrótce dociera do nas wiadomość: nasza przyjaciółka Valerie, znana też jako Rezilla, jest w okolicy – to długoletnia przyjaciółka Gene’a i siła twórcza Rezkastu – portalu multimedialnego dla tubylców. Jej przyjaciel Garry też przyjechał a z nimi jeszcze dwóch chłopców. Razem robimy szałas potu u Rufusa. Po południu wszyscy razem wyruszamy do Billings. Już tam, utrata szansy zrobienia “zdjęcia podróży” z powodu nieporozumienia rani mnie i mam to Eugene’owi za złe. Szybko jednak pokonujemy niezadowolenie i nie możemy się doczekać dobrej zabawy przy karaoke. I na prawdę dobrze się bawię – zupełnie nie jestem wyalienowany. Gene śpiewa “Heavy” zespołu Collective Soul a pod koniec odśpiewuje z Rezillą “One” U2 – co, z Garrym, dokumentujemy zarówno na zdjęciach jak i taśmie wideo. Dalej już używam ich dla szantażu (he he)… Pod koniec, nudząc się, składamy wizytę staremu przyjacielowi i mentorowi Eugene’a, wiekowemu hakerowi o imieniu Lane (zainteresowani wiedzą, o kogo chodzi).
Na półmetku mojego pobytu zaczynamy przygotowania do Cheyenne Epic. Potrwa ono trzy dni, ale zamiast wypożyczenia mikrobusów po prostu zgromadzimy rodziny, które takowe posiadają i będziemy płacić za paliwo. Miejsca, które odwiedzimy, są dla mnie w większości znajome – odwiedziłem je w zeszłym roku: Bear Butte, Devils Tower, Vore Buffalo Jump, pola bitwy Fettermana i pod Rosebud. Będzie także trochę nowych miejsc do zobaczenia: Shell Canyon, jezioro DeSmet (znane jako Medicine Lake) oraz bitwa pod Wolf Mountain. Testowo jedziemy do Bighorn Mountains i Medicine Wheel, zatrzymując się krótko przy Shell Canyon i Shell Falls. Okaże się to bardzo dobrą decyzją. Pomiar czasu: 5 godzin tam i z powrotem – da się zrobić dla Cheyenne Epic. Powtórze się, dobrze jest znów być w Bighorns, widzieć znajome widoki i zwiedzić nowe miejsca.
Rozpoczynamy od Shell Canyon – wąskiej doliny wydrążonej w granicie przez rwący strumień Shell Creek, co zakończyło się utworzeniem bardzo widowiskowego wodospadu. Ich nazwa, “shell” (ang.: skorupa), pochodzi od znalezisk skamielin prehistorycznych skorupiaków w warstwie piaskowca znajdującej się nad granitem.
Gdy zmierzamy do Medicine Wheel pogoda się psuje – powstają ciemne i ciężkie chmury aż w końcu rozpoczyna się gwałtowna burza. Nie zatrzyma to nas jednak, nie ma mowy! W drodze spotykamy kojota, łosia i młodego jelonka. Niestety mój uszkodzony teleobiektyw nie nadąża i zdjęcia wychodzą żenująco złe. A to pech.
Gdy jesteśmy prawie na miejscu, burza oddala się a słońce zaczyna prześwitywać przez mgliste wieczorne niebo. Góra, na której koło się znajduje, pokryta jest śniegiem. Dzieciaki są w siódmym niebie – można sobie wyobrazić, śnieg w lecie! Cóż, jesteśmy prawie 3000 metrów nad poziomem morza, do tego jest przejmująco zimno.
Następne zwierzaki do dziennika obserwacji: szkraby ganiają susły i królika aż nagle zauważają lisa. Słońce powoli zniża się ku horyzontowi, czas wracać. W drodze do domu zauważamy parę łosi. Tym razem obiektyw nie zawodzi, mimo iż poruszały się, zdjęcia wyszły wystarczająco ostre, by wybrać najlepsze z nich.
Niedługo spada na nas zimny prysznic. Gdy próbujemy z PayPala przelać zebrane pieniądze okazuje się, że Gene może wypłacić jedynie 500 dolarów miesięcznie, a gdy przenosimy pieniądze na moje konto, jestem witany przez “na twoje konto nałożono ograniczenia, by zapobiegnąć praniu pieniędzy” – na szczęście tym razem nie mogę jedynie zamknąć konta. Poprzednie zablokowano przez transakcję na 5 dolarów, którą uznali za włamanie na konto (gratulacje!) i nie mogłem nawet wypłacać pieniędzy. Jak by nie było jeszcze wystarczająco źle, nie mogę wypłacić pieniędzy i na swój rachunek bankowy – był wpisany na zamkniętym koncie, a PayPal nie pozwala na ponowne użycie. W akcie desperacji próbuje wysłać kasę na rachunek Rufusa. Raczej groźnie wyglądający komunikat ostrzega mnie, że dane na przelewie są weryfikowane a w przypadku niezgodności transfer anulowany i pobierana opłata. Cóż, próbuję i tak: wygląda dobrze, teraz tylko “Wyślij pieniądze”… zaraz, “właściciel rachunku: Marcin Roguski”? Nie, zaraz! Anuluj, ANULUJ! STOP! “Transakcja oczekuje na realizację”… #@&%*^$! Trudno, que sera, sera. Pod koniec tygodnia status operacji zmienia się na “zakończona”, lecz Rufus raportuje brak pieniędzy na koncie. Niedobrze! Alternatywą jest 700 dolarów uzbieranie z moich pensji – dużo za mało, Eugene jednak nie poddaje się – można zrobić potluck, gdzie biorące udział rodziny przywiozą i zbiorą jedzenie, a my będziemy jedynie płacić za paliwo.
Koniec trwającego tygodnia jest prawdopodobnie najgorszym w moim życiu – niepewność, lęk i oczekiwanie na wiadomości, które nie nadchodzą. Pierwszy raz od dłuższego czasu o coś się modlę – żeby jakoś się udało. W poniedziałek w końcu aktywnie szukamy Rufusa, a gdy już go znajdujemy, nieznośnie unika on odpowiedzi. Po długich sekundach przedzierania się przez jego irytujące poczucie humoru, możemy odetchnąć z ulgą: mamy kasę! Ze szczęścia o mały włos nie wykonuję tańca zwycięstwa – wywołując szczere rozbawienie obecnych. Nareszcie możemy ruszyć pełną parą – teraz mamy ponad 2200 dolarów, więcej niż potrzebujemy. Gene zleca mi wyliczenie odległości, a co za tym idzie – kosztów paliwa dla pięciu vanów – w najgorszym przypadku, wliczając prawdopodobieństwo końca świata, wychodzi 1100. Dodając koszt jedzenia dla 35-40 osób: 1700 dolarów, nieźle, całkiem nieźle. We’re in business! Pod koniec dnia Gene układa szkic podróży, do którego skrupulatnie przeliczamy odległości i czas jazdy… po czym, przez nieuwagę, tracę zapiski. Jakby tego było mało: nawet nie mogę zacząć od nowa, połączenie z Internetem załamuje się na dobre i nie mogę odszukać odległości. Po prostu pech!
Z początku na liście Eugene’a jednym z naszych przystanków jest pole bitwy nad Little Bighorn, jednak szybko zmienia on zdanie – bronię pomysłu, ponieważ Rufus mówi, że pamiątkowa płyta upamiętniająca Czejenów jako kluczowych walczących w bitwie została właśnie wzniesiona. Ostateczna decyzja jest negatywna. Nie dziwię się jego oporowi, również i mnie całe to miejsce nie podoba się – zostało skomercjalizowane do granic przyzwoitości, nie jest tak ciche i skromne jak inne pola bitew, które odwiedziliśmy w zeszłym roku.
Następnego dnia – dwa dni przed planowanym startem wycieczki przygotowania wkraczają w końcową fazę. Judi zabiera samochód do Billings by kupić jedzenie i przekąski na podróż. Gene uzgadnia detale do zrobienia koszulek, które będą rozdawane jako podarki pod koniec Epic. Wszystko idzie dobrze… Zbyt dobrze… Pod wieczór odbieramy telefon – jeleń wyskoczył przed samochód, nie było jak go ominąć. Uszkodzenia nie wyglądają groźnie, ale chłodnica jest wgnieciona i wygląda na to, że wentylator się złamał. Judi jest niepocieszona, ale próbujemy to zmienić – w końcu to jasne, że to nie jej wina – to ten GŁUPI (z naciskiem na “głupi”) jeleń. Następnego dnia – na dzień przed wyjazdem testujemy vana na drodze do Birney i nie jest aż tak źle, jak na to wyglądało – nawet z połamanym wentylatorem samochód jeździ bez przeszkód a silnik nie przegrzewa się. Eh piva (Dobrze)! Mamy trochę niepewności, gdyż Tony, mimo iż nie powiedział “nie” na swój udział w Cheyenne Epic, gdzieś zniknął, nie potwierdzając że przyjedzie.
Noc przed pierwszym dniem długo jeszcze będę pamiętał. Wtedy właśnie każdy robal w domu Eugene’a nagle zadecydował, że najlepiej się nadaję do zaopatrzenia w krew. Budzę się o czwartej z ręką piekącą żywym ogniem. Widać na niej przynajmniej dwadzieścia śladów po ugryzieniach. Ostatecznie kończę w salonie oglądając telewizję pod kocem. Rankiem okazuje się, że nie tylko dla mnie dzień rozpoczął się zbyt szybko. Zaspani i trochę w złym humorze ruszamy, by spotkać się z innymi uczestnikami na stacji benzynowej. A cóż to! Tony już czeka na nas na miejscu, bardzo dobrze! – szybko przepakowujemy jedzenie do jego samochodu i czekamy na innych… I czekamy… I czekamy… W końcu, gdy wszyscy już docierają, napełniamy baki i z 45-minutowym opóźnieniem ruszamy w drogę. Jadę z Tonym i Eugene’em i dwoma młodymi mężczyznami: kuzynem Gene’a Alexem i Possumem. Jedziemy ostatni, podążając za wszystkimi – jak Tony później wyjaśnia, dla wojowników bycie ostatnimi w grupie było przywilejem: chronili oni innych przed możliwymi atakami a od tyłu taki sposób był dla wrogów najłatwiejszy. Ciekawi mnie jak Eugene poprowadzi prezentacje. Wiem, że ma on bardzo “świeże” podejście na temat co znaczy być dziś Czejenem (a przez tą “świeżość” Rufus, będący “zatwardziałym” tradycjonalistą, czasem nie koniecznie okazuje mu zrozumienie), ale zawsze jest to ziarenko niepewności. Jednak szybko ono wymiera, gdy Eugene zaczyna rozmowę o powodach, dla których Cheyenne Epic powstało a później dołącza się Tony. Teraz już wiem, dlaczego tak lubiłem emaile Gene’a w których my wyjaśniał mi rzeczy z perspektywy Czejena. To nie jest “kazanie”, to nie suchy, odizolowany od rzeczywistości wykład z serii “dawni Czejenowie kontra dzisiejsi Czejenowie”. Wręcz odwrotnie, jest o tym, jak bardzo delikatna jest równowaga między tradycją a współczesnością, O tym jak być Czejenem w dzisiejszym świecie. To pytanie kto dziś jeszcze jest Czejenem i co dziś czyni Czejenem. To porada jak sobie radzić w rzeczywistości życia w rezerwacie, będąc jednocześnie wiernym ideałom, jakie dawni Czejenowie sobie cenili, stosując je w codziennym życiu. Nie jest tylko o życiu Czejenów ale o życiu w ogóle. Kamera cicho wszystko rejestruje. Chcemy potem to wyedytować i opublikować jako prezentację przedsięwzięcia.
Zanim dotarliśmy wreszcie do Bear Butte, musieliśmy znieść kilka nieplanowanych spowolnień. Po kilku problemach z logistyką, z których jednym był brak klucza do bramy odgradzającej ziemie na północ od wzgórza a drugim było przegrzanie się vana po raz pierwszy i jedyny, przemieściliśmy się na południową stronę, nie tak przytulną i w zasadzie przeznaczoną ogólnie dla turystów, lecz która okazała się być dobrym miejscem do zatrzymania i dania dzieciom chwili odpoczynku. Eugene, ponieważ już jesteśmy prawie dwie godziny opóźnieni, musi opowiedzieć tylko skrótowo o tym, co Bear Butte znaczy dla Czejenów i o Słodkim Leku (Sweet Medicine). I tak udaje mu się przekazać, dlaczego tak ważne jest wiedzieć – nie tylko by znać tą opowieść, ale dlatego, iż jest to historia ich ludu, niemile widziana przez rząd amerykański jeszcze zaledwie kilka dziesięcioleci temu i dosłownie przed nimi ukrywana. Wspomniałem o tym ostatnim razem przy szkole dla Indian St. Labre, która historycznie miała “cywilizować” Czejenów, odzierając ich z języka, dziedzictwa i historii, karając pragnienie ich poznania i zgłębiania. A gdy ta wiedza nie będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie, nie będzie już Czejenów. Zostanie tylko nazwa, a Czejenowie – jako lud – znikną, tak jak ostrzegał Słodki Lek. Dlatego tutaj jesteśmy, by przekazywać historię i ostrzeżenia Słodkiego Leku, tak jak robili to inni czejeńscy rodzice swoim dzieciom w przeszłości. Dzieci zadają pytania. Jeden z bliźniaków Gene’a jest ciekaw kiedy chłopiec staje się mężczyzną, a kiedy mężczyzna zostaje wojownikiem. Gene wyjaśnia uśmiechając się – chłopiec był uznawany za mężczyznę, kiedy był wystarczająco silny by używać łuku i strzał i polować. A za wojownika? – Gdy przechodziło się inicjację w stowarzyszeniu wojennym.Po opuszczeniu Bear Butte trochę zwalniamy. Kierujemy się do Devils Tower i w drodze na chwilę zatrzymają się przy Vore Buffalo Jump, które opisałem w poprzednim tekście. Góra z daleka wita nas spowita przez nieprzyjazną, grubą warstwę chmur i prawie żadnego promyka słońca wokół niej. Ostrożnie skarżę się na to Tony’emu, na co on odpowiada “może właśnie taką fotografię dane ci jest zrobić?”, “A FIGĘ!” – uśmiecham się do swoich myśli.
I rzeczywiście, jak tylko zbliżyliśmy się, chmury magicznie zniknęły, i możemy podziwiać górę na tle bezchmurnego nieba. Nie ociągam się i robię zdjęcia, ale po pewnym czasie orientuję się, że przeoczyłem dwie rzeczy: jedną – ustawiłem czułość wyższą niż powinienem oraz drugą – w powietrzu unosiło się pięć albo sześć orłów, okrążając górę. Eugene dzieli się opowieścią o siostrze i jej braciach, którzy stali się gwiazdami w giazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy, uciekając przed ogromnym niedźwiedziem, który pozostawił ślady pazurów na górze. Potem schodzimy w dół na pole namiotowe by przygotować “ucztę”. Strażniczka parku rozpoznaje Eugene’a i w podarunku dostajemy węgiel na grilla i zaproszenie na wykład o astronomii i astrologii Lakotów (Siuksów). Już od początku mam na jego temat mieszane uczucia, po wyjaśnieniu lakockiego słowa na planetę moja czujność wzrasta. Podejrzenie potwierdza się, gdy prezenter zaczyna wyjaśniać złożone procesy astronomiczne a nawet geologiczne z punktu widzenia Siuksów. To zdecydowanie nie paleoastronomia, nawet nie przypomina jej. Nie dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z Eugene’em, jednak niedługo po wykładzie i on poddaje to tym samym wątpliwościom. Tak, podejrzane…Strażniczka przynosi nam dwie książki Standing Witness: Devils Tower National Monument, A History, szybko wyszukujemy nazwisko Eugene’a – Judi później podaruje mi jedną z nich, lecz niestety zniknie ona z mojego bagażu podczas lotu powrotnego. Tuż obok nasz przyjaciel Neil Beartusk (zobacz poprzedni tekst) i Tony walczą z grillem by rozpalić ogień, bez większych sukcesów – dodam.
Nagle znajomo wyglądający samochód parkuje niedaleko, to mama Eugene’a i brat Joe z dziećmi. Dobrze się składa, bo grill jest już rozpalony i nagrzewa się. Teraz można rozpocząć ucztowanie. Hot-dogi, wołowina i sandwicze – nieźle, jak na ograniczony budżet. Ja tymczasem łaknę czegoś nasączonego cukrem, lecz – o agonio! – wszystko jest dietetyczne, uh, nawet jednego napoju w puszce w zasięgu… Około 8 wieczorem sprzątamy i zwijamy obóz. Czeka nas długa droga do domu. Zatrzymamy się tylko raz by uzupełnić paliwo. Krótko po zachodzie słońca zbierają się ciemne chmury po obydwu stron międzystanówki i wkrótce możemy podziwiać dwie burze ze spektakularnym pokazem światła. Po dwóch godzinach docieramy do domu… pierwsi. Proszę Tony’ego by zostawił mnie bym poczekał na resztę. Niedługo pojawia się kolejny van – teraz bliźniaki dotarły, ale Eugene z Judi jeszcze są w drodze. Nie na długo – zaledwie 10 minut, mimo to jednak mogliśmy kontemplować bezchmurną noc i miliony gwiazd. Po wejściu dziękujemy sobie nawzajem i poklepujemy się po plecach, to był dobry dzień – prawdziwy sukces…
Dzień drugi – zaspaliśmy! Śpiesząc się na stację, rewidujemy plan. Najpierw odwiedzimy Medicine Lake, potem wylęgarnię ryb w Story, potem pole bitwy Fettermana, by w końcu dojechać do Rosebud. Nie tylko myśmy zaspali, prawie wszyscy się spóźnili – oprócz Tony’ego oczywiście… Wkrótce jesteśmy w drodze. Na krótko zatrzymujemy się przy orlim rybołowim gnieździe przy Kirby road, można zobaczyć siedzące na jego krawędzi dwa orlęta, którym już wyrastają pierwsze pióra rybołowy (błądzić jest rzeczą ludzką 😉 ). Oczywiście robię im zdjęcie. Po dotarciu do jeziora DeSmet mamy niewielki kłopot ze znalezieniem wjazdu – po przejechaniu tam i z powrotem odnajdujemy go w końcu i rozpakowujemy jedzenie na skalistym brzegu. Na miejscu, Eugene dzieli się opowieścią, której nauczył go jego ojciec. Dla Czejenów jezioro to ma moc, dlatego nazywają je Medicine Lake (Jezioro Lek). Po tym jak dzieciaki pobrodziły sobie w wodzie i zrobieniu kilku grupowych zdjęć, szybko jemy lunch i wyruszamy dalej.
Gdy docieramy na pole bitwy Fettermana jest tam prawie pusto – i bardzo dobrze. Możemy trochę tu pozostać i pozwolić dzieciom wędrować szlakiem. Gene, opowiadając, zwraca uwagę na to, że inskrypcja na kamiennym pomniku wielce mija się z prawdą, wprowadzając wręcz w błąd. Jest ona przykładem politycznej poprawności, która nazywa bitwę masakrą, mimo iż była to potyczka czysto wojskowa w konsekwencji masakry pod Sand Creek, gdzie pokojowo nastawiony obóz Czarnego Kotła (Black Kettle) został dosłownie zaszlachtowany przez samozwańczą milicję. Był to główny powód bitwy – retrybucja. Inskrypcja mówi o “miażdżącej sile” nie wspominając o tym, że Fetterman, rozjuszony drwinami “wabików”, przez głupotę wysłał swoich ludzi w pułapkę. Zwycięstwo jest także przyznawane Siuksom dowodzonym przez Czerwoną Chmurę (Red Cloud). Pod koniec pada dramatyczne stwierdzenie, że nie zostawiono nikogo przy życiu, jakby była to nierówna walka. Gene z Tonym przedstawiają czejeński przekaz o bitwie, wyjaśniając nieścisłości. Podczas gdy uczestnicy ruszają na szlak, możemy usłyszeć zdecydowane zbyt głośną dyskusję dwóch nowo-przybyłych turystów o tym co wiedzą (a raczej myślą, że wiedzą) o bitwie – ku naszym rozbawionym uśmiechom. Po powrocie wszystkich ruszamy do wylęgarni – która, ups, okazuje się być zamknięta (czego nie napisali na swojej stronie WWW). No cóż, w drogę zatem. Przemieszczamy się do ostatniego punktu na naszej trasie: pola bitwy pod Rosebud, dla Czejenów znanego jako Gdzie dziewczyna ratuje jej brata. Można o nim przeczytać w moim poprzednim tekście. Można zauważyć pewne różnice od kiedy miejsce to stało się parkiem stanowym, przy wjeździe powieszono tam więcej tablic z “zasadami i regulacjami”, a w tym… opłatę za parkowanie (gdzie nie ma żywego ducha, znajdźcie logikę). Po podzieleniu się historią o bitwie wszyscy wracają do swoich domów. My, po krótkim odpoczynku, ruszamy do Ashland, ażebym miał swój ostatni szałas potu. Nie jest on zwykły, ponieważ co raz więcej ludzi, jak Dana, mama Gene’a i Joe, przybywa by wziąć w nim udział, tak więc Eugene decyduje się w końcu by zrobić dodatkową rundę dla nowo-przybyłych. Wszystkim dziękuję, uczucia mam mieszane – i smutek i radość: pomimo tego, że rezerwat opuszczę za mniej niż dwa dni, nadal jednak będę miał kontakt z wieloma osobami. Nie jestem już outsiderem – nie jednym z turystów, ale lubianym i mile widzianym gościem, niektórzy nawet sugerują bym został dłużej (i jakże bym chciał). Jednak jest jeszcze coś więcej: gdy byłem młodszy zrobiłem i powiedziałem kilka głupich rzeczy w naiwnym mniemaniu, że zostanę Czejenem. Już nigdy więcej, im dłużej jestem w rezerwacie wśród Czejenów, tym łatwiej mi być sobą – i dobrze mi z tym.
Na początku trzeciego dnia otrzymujemy złe wieści: w jednym z vanów urwało się wczoraj koło – nie uda się go naprawić w tak krótkim czasie. Na dodatek, w innym jedna z opon zachowuje się dziwnie. Po krótkim namyśle decydujemy się odłożyć podróż do Medicine Wheel na później i zrobić krótką wycieczkę po rezerwacie, do Birney, a pod koniec zatrzymać się na brzegu Tongue River. Kilka mil za Birney – a dokładnie White Birney – znajduje się miejsce gdzie stoczono bitwę pod Wolf Mountain, znaną jako Bitwa przy wzgórzu (Battle of the Butte). Wielu z obecnych dorosłych przyznaje, że nie znali tego miejsca i związanej z nim opowieści o sile charakteru i odwadze.
Do bitwy doszło zimą 1877, co zakończyło się fatalnie dla połączonych grup Szalonego Konia (Crazy Horse) i Dwóch Księżyców (Two Moons). Wojskowym udało się pochwycić grupę Czejenów, zwłaszcza kobiet i utrzymać pozycję obronną przez wojownikami, którzy zacięcie atakowali by odbić swoich ziomków z ich rąk. Wojownicy w końcu wycofali się co, historycy utrzymują, spowodowane było silnymi zamieciami, jednak niewielu zna prawdziwy ku temu powód. Czejenowie jednak będą wiedzieć, ponieważ historia ta jest przekazywana teraz następnym pokoleniom. Zarówno Gene jak i Tony mają więcej historii, o cnocie i trzymaniu się ideałów, do przekazania – czasem podniosłych, a czasem zabawnych i ironicznych. Gdy kończą, jedziemy do Ashland – lecz nie przez Lame Deer, jak zwykliśmy, lecz drogą której wcześnie nie znałem – i podziwiam widoki kamiennych wzgórz po jej lewej i Tongue River po jej prawej stronie. Po przybyciu budujemy palenisko i przygotowujemy się do uczty. Kobiety udają się do miasta by kupić więcej jedzenia a Gene by przywieść koszulki. Z całą resztą wskakujemy do rzeki, a powinienem wspomnieć – umiem pływać, ale słabo. Gdy tracę grunt pod nogami i nie mogąc przezwyciężyć prądu w końcu proszę o pomoc – “mały Joe” trochę się przestraszył. Ale wszystko jest w porządku, ja mam się dobrze, nic się tak na prawdę nie stało. Po około godzinie wszyscy, którzy opuścili obóz, wracają i rozpoczynamy ucztę i rozdawanie koszulek.Po zakończeniu uczty grupa powoli rozdziela się a i my w końcu udajemy się do domu. Zaczynam powolne pakowanie się. Ciągle nie mogę znaleźć kilku rzeczy, ale nic nie szkodzi – zawsze mogę to zrobić za rok, żartuję. Jest jednak przeszkoda nie do pokonania: Gene zauważa “flaka” w pikapie i szuka możliwości dostania się Billings. Na szczęście jego przyjaciel Neil Elkshoulder także tam zmierza, więc łapiemy okazję – szkraby radośnie pomagają mi zanosić torby to samochodu – i ruszamy. Gdy tylko Gene chce pokazać kilka zdjęć, pada oczywiste pytanie: a gdzie komputer? Pisk hamulców proszę! Całe szczęście jeszcze nie jesteśmy daleko więc szybko zawracamy i ładujemy wszystko co zostało w domu – podarek Eva, jak się okazało, również tam jest. O świcie następnego dnia w końcu następuje ten moment – żegnam się z Gene i łapie wahadłowiec na lotnisko. Po kilkunastu minutach już zmierzam do domu.
Jakże inaczej czuję się w porównaniu do ubiegłego roku: spełniony, szczęśliwy. To była pełna wrażeń i owocna podróż. I z pewnością nie ostatnia, jaką odbędę do Lame Deer w Montanie.
Pamiętne wypowiedzi i nowe słowa, których się nauczyłem w podróży
- “That’s ok – I make everyone look good”
“Nie szkodzi – przy mnie wszyscy wyglądają dobrze” – Garry; - “I don’t know what you’re trying to do to me, but I like it”
“Nie wiem co próbujesz mi zrobić, ale mi się to podoba” – Ja; - “prairie dogging” – domyślcie się sami;
- “FYF” – do użycia jak ktoś jest bardzo zabawny.
Możesz się, drogi czytelniku, zastanawiać dlaczego w tekście nie cytuję żadnej czejeńskiej opowieści. Jest wiele tego powodów, jednak są dwa najważniejsze. Po pierwsze: zawsze najlepiej jest, gdy doświadcza się opowiadania tych historii wśród “prawdziwych” ludzi, umieszczenie ich w mojej opowieści odebrałoby im całą “magię”. Jest jeszcze ważniejszy powód. Czejenowi są dumni ze swojej kultury, napisałem to w poprzednim tekście – niewielu nie-Czejenom pozwala się oglądać ich ceremonie. Ich opowieści przekazywane są w niezmienionej formie, nie ma w nich miejsca na (nad-)interpretację. Trzeba także mieć prawo do wysłuchania ich – przez co czułem się uprzywilejowany, niestety wiele z nich zostało opublikowane i opowiedziane z nie-czejeńskiej perspektywy. Ja chcę tego uniknąć.
Poprzez drobiazgi wspaniale przybliżasz mentalność, psychikę, poczucie humoru Indian.
Bitwa pod Wolf Mountains – piszesz, że według Czejenów, to nie zamieć spowodowała wycofanie się wojowników. Mógłbyś powiedzieć jaka była zatem inna przyczyna? Chyba, że jest to jedna z rzeczy należących do czejeńskiego “tabu”. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za bardzo interesujący opis podróży. Gina
Comment by gina — February 10, 2012 @ 3:58 pm