search

The World As I See It

The photography and blog of Marcin 'Rambo' Roguski
Rambo's blog » Na ziemi Czejenów, część druga
Created on 2008-09-09 11:36, last modified on 2017-10-15 13:08

Wkrótce zaczęliśmy z naszym przyjacielem Rufusem planować Wielką Podróż: roundtrip przez Bear Butte, Sturgis, Rapid City, Devils Tower, Bighorn Mountains i Medicine Wheel, Cody, na wskroś Yellowstone i powrót przez Beartooth Pass. Rufus to fajny człowiek, utalentowany artysta (gra na gitarze a także flecie indiańskim), sportowiec i osoba szanowana przez wielu Czejenów za wiedzę o tradycji i znajomość plemiennych zasad postępowania. Oczywiście trzeba wytrzymywać jego dowcipy (jest jak Monthy Python, ale czejeński – kiedyś mu powiedziałem o polskim marynowanym śledziu, już mi nie da po tym spokoju).

The Journey/Bear Butte: Ghosts in the Machine

...to Billings.jpg IMG_7218.JPG IMG_7224.JPG

Piętnastego ruszamy z całą rodziną do Billings na zakupy i by wynająć samochód. Niedobrze – pogoda pozostawia wiele do życzenia. Szare niebo i mżawka nie wróżą nic dobrego, ale nie szkodzi – lepiej pojechać i pozwiedzać coś w złej pogodzie, niż nie zobaczyć czegokolwiek. W wypożyczalni pytamy o małego sedana albo małego vana, ale mamy szczęście: Dodge Dakota – nowiutka, typowo amerykańska półciężarówka ale z dobrym zużyciem paliwa – właśnie przybyła. Bierzemy ją, podjeżdżamy do Walmartu i – teraz w dwóch samochodach – wracamy do domu. Nasze szczęście znów się polepsza – w miarę, jak zbliżamy się do rezerwatu, pogoda się stale poprawia i dojeżdżamy do domu przy bezchmurnym niebie.

Enemy Territory.jpg
Perspective 2.jpg

Wczesnym przedpołudniem ruszamy: 3 dni i 1447 mil w drodze. Warto było: bizony, gejzery, wodospady i majestatyczne, zalesione wzgórza i góry. Wszystko przy akompaniamencie All Summer Long Kid Rocka, Stop and Stare One Republic, i Dangerous Kardinala Offishala, które dziwnie pasowały do całej podróży, a później będą powodować u mnie zabawny “odruch Pawłowa”: widoki zza okna przesuwające się w moich myślach, jak tylko przypadkowo którąś z nich usłyszę. Paliwo niestety pożarło prawie 500 USD. Eugene, niczym Borg, niestrudzenie siedzi za kierownicą, biorąc jedynie przerwy na asymilowanie… eee, znaczy zwiedzanie i fotografowanie kolejnych punktów na naszej trasie.

Jedziemy Drogą 212, która przebiega przez rezerwat. Mimo bycia boczną drogą dla znacznie dłuższej Drogi 12, ma ona kilka sławnych segmentów: najbardziej chyba znane to Warrior Trail z pola bitwy nad Little Bighorn do Broadus (gdzie właśnie jesteśmy), a także Beartooth Scenic Highway, wspinająca się na prawie 10 tysięcy stóp n.p.m. (który też obierzemy pod koniec naszej podróży). W swojej książce Dateline America, Charles Kuralt nazwał tę drogę “najpiękniejszą jazdą w Ameryce”.

The Journey/Bear Butte: Moon 1aBear Butte była pierwszym celem naszej podróży. Ponieważ robiło się już późno, tylko na chwilę zatrzymaliśmy się, by ją obejrzeć i zrobić kilka zdjęć. Góra jest świętym miejscem dla Czejenów i, chociaż współcześnie wiele plemion utożsamia się nią, tylko Czejenowie związani są z nią zarówno historycznie jak i duchowo. Według przekazów to właśnie tu Słodki Lek miał otrzymać od Stwórcy i świętych istot mieszkających w tej górze cztery święte strzały oraz zostać nauczony ceremonii, które miały zapewnić Czejenom dobrobyt. Można ten moment uznać w zasadzie za początek narodu, jakim Czejenowie byli do czasu prób zniszczenia (choć właściwym słowem powinno być: zatarcia) ich kultury w ramach Polityki Indiańskiej Stanów Zjednoczonych XIX i początków XX wieku.

O górze tej zrobiło się głośno, gdy został postawiony tuż przy niej bar dla motocyklistów. Nastąpiło pospolite ruszenie wszelkiej maści “obrońców”, Indian wszelkich kultur i plemion, a nawet hipisów. Niektórzy chcieli po prostu “zabłysnąć”, i w rezultacie zamiast pomóc, tylko pogarszali sytuację. Mało kto wie, że już w latach 30. XX wieku, Czejenowie starali się o ochronę tego wzgórza, a od lat 70. kupowali wokół niego skrawki ziemi, by zapewnić górze “strefę ochronną”.

Willy's Saw Shop - Lawnmower Mating Season.jpgKeystone Wye- Rapid City.jpgNocujemy w Rapid City. Rankiem, gdy Rufus jeszcze spał, wybraliśmy się z Eugene’em na zwiedzanie miasta i okolic. Udało mi się “ustrzelić” słynny Willy’s Saw Shop – sklep z narzędziami do pielęgnacji ogrodów z gigantyczną kolekcją kosiarek do trawy i pił mechanicznych, a także Keystone Wye – całkowicie drewniany most stworzony z klejonych laminowanych desek bez użycia gwoździ. Mimo, iż od Mount Rushmore (tej z wykutymi popiersiami prezydentów) dzieli nas tylko kilka mil, nie mamy ochoty tam pojechać – kogo obchodzą jakieś popiersia wykute w skale… duże… popiersia…

Po wybudzeniu Roofa, ruszyamy w dalszą drogę przekraczając granicę stanową i wjeżdżając do Wyoming drogą numer 14. Nasz cel: Devils Tower i Bighorn Mountains.

Red Rocks.jpg Wyoming.jpg

Wyoming – “the cowboy state” – jest królestwem rolnictwa i hodowli bydła. Dominują tu pola, farmy i olbrzymie pastwiska, raz po raz przerywane okazałymi wzgórzami lub, ciągnącą się po horyzont, prerią.

The Journey: Buffalo Jump 1aPo drodze z Rapid City do Devils Tower, niedaleko miasta Sundance znajduje się ciekawy punkt, który jest często pomijany przez swoją niepozorność: Vore Buffalo Jump.

W czasach, kiedy Indianie z równin nie posiadali koni, na bizony polowano w bardzo ciekawy sposób: wystarczyło odpowiednio zagonić stado nad uskok skalny, skąd te zwierzęta zeskakiwały. Na dole już czekały indiańskie kobiety, które zajmowały się ich rozczłonkowywaniem, zdejmowaniem i oprawianiem skór i przygotowaniem mięsa do transportu. Vore Buffalo Jump to najbardziej znane z tych miejsc, ponieważ, według archeologów, jest najlepiej zachowane – odkryto tu ponad 20 warstw kości i innych przedmiotów sięgających 25 stóp w głąb.

The Journey/Devils Tower: Bear Lodge 1aDevils Tower, a raczej Bear Lodge, rozpozna – jak myślę – wielu, zwłaszcza miłośników filmów s-f: jest to cichy bohater popularnego filmu Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Jest to wzniesienie, najprawdopodobniej pochodzenia wulkanicznego, które zawdzięcza swój niezwykły kształt erozji zboczy. Jednakże żaden film nie uzmysłowi jak jest ono okazałe i piękne i jak nieprzerwanie zdaje się zmieniać kształty przez grę światła i cienia. Wiele plemion wiąże swoje legendy z tym obiektem, najbardziej znana jest ta o “siostrze i jej braciach”, którzy wspinają się po niej uciekając przed wielkim bizonem (lub niedźwiedziem), by stać się gwiazdami na niebie. Jedna z wersji tej legendy jest też opowiadana wśród Czejenów.

The Journey: Over the PrairieŻegnamy się z niedźwiedzim domem i wracamy na Drogę 14. Nie zajedziemy daleko: moje wypatrywanie perfekcyjnego ujęcia “amerykańskiej” drogi dobiegło końca. Nieśmiało proszę Gene’a by zjechał na pobocze, co też czyni. Stajemy na wysokim wzniesieniu tuż przed łagodnym zjazdem w wielką równinę – droga ciągnie się daleko, pozornie za horyzont aż do stalowoszarych sylwetek dalekich wzgórz.

Zanim skierowaliśmy się do Bighorn, na krótko zboczyliśmy z trasy, aby przejechać obok jeziora DeSmet (znanego też jako Medicine Lake) by dostać się do miejsca znanego jako Bitwa Fettermana (albo Masakra Fettermana). Jezioro według Indian ma wielką moc i jest znane z, opowiadanej przez wiele plemion, legendy o indiańskim plemieniu, którego warunki życia stały się tak nieznośne, że użyli oni swoich najsilniejszych leków by móc żyć pod powierzchnią jeziora. Wojownik z innego plemienia zakochał się w jednej z ich dziewczyn, jednak przybył za późno a jego koń był zbyt przestraszony by wejść do jeziora, tak więc mógł tylko obserwować jak jego miłość znika pod wodą.

Fetterman Battlefield 2.jpgBitwa Fettermana, dla Czejenów znana jako “Sto w ręku”, miała miejsce 21 grudnia 1866 roku. Kapitan William Fetterman, rozjuszony drwinami indiańskich “wabików”, poprowadził swój oddział prosto w pułapkę zastawioną przez koalicję plemion Lakotów, Czejenów i Arapaho. I znów przekazy historyczne są sprzeczne i poddane politycznej poprawności. Sama tablica na ustawionym w tym miejscu pomniku jest tego żywym przykładem – choćby przez nazywanie masakrą wojskowej potyczki. Gene opowiada nam czejeński przekaz bitwy, wskazując przy tym wszystkie błędy.

Warrior Trail.jpgJadąc dalej wkraczamy na szlak wojowników. Nie, nie wracamy na drogę 212, ale poruszamy się tym samym szlakiem, którym przez całe wieki różne plemiona poruszały się aby dotrzeć do swych zimowych osad w górach.

Bighorn Mountains to pasmo górskie w północnym Wyoming rozciągające się do południowej Montany – wielki masyw, wyrastający wprost z równin, już z daleka widoczny na horyzoncie. Między wzgórzami można się poruszać krętymi, asfaltowymi serpentynami powoli wspinającymi się po ich zboczach. Widoki są fascynujące: zapierające dech w piersiach skaliste doliny, lasy na wzgórzach zdających się sięgać za horyzont. Formacje skalne mają fantazyjne kształty a ich rozmiar jest często złudny: dopiero widok z bliska daje wyobrażenie ich ogromu. I ten niezwykły obraz okalającej prerii widoczny przez mgliste powietrze – góry zdają się być gigantyczną wyspą w oceanie traw, pól i pastwisk.

Fallen City and Horseshoe Mountain 1a.jpg
Looking East.jpg
Steamboat Point Cliff.jpgTongue River Canyon.jpg

Podczas gdy nasz dodge, kierowany przez Eugene’a, wiernie i zwinnie wspina się pod górę, Rufus i ja “papugujemy”, jak on to nazwał, swoje kadry zdjęciowe – wychylamy się a to z lewej, a to z prawej. Jak japońscy turyści – żartuję.

The Journey/Medicine Wheel: IMG_7406W Bighorns znajduje się Medicine Wheel – kamienny krąg, którego wiek ocenia się na kilka tysięcy lat. To następne miejsce do odwiedzenia łatwe do przeoczenia, ale tym razem ma to swoje korzyści – mniej ludzi, łatwiej dzielić się informacjami bez obaw, że ktoś ich nadużyje.

Jednak warto to miejsce zobaczyć. Krąg jest położony na wysokości ponad 9300 stóp n.p.m., na odizolowanym krańcu góry Medicine Mountain. To daje niezapomniany widok na okolicę – nawet do kilkudziesięciu kilometrów. By dostać się tam, trzeba jednakże pokonać długą na ponad milę ścieżkę wspinającą się kilkaset stóp – a jest tam zimno, bardzo zimno. Nie trudno było zobaczyć połacie śniegu na drodze.

Parnassius smintheus.jpgGdy pokonywaliśmy tę drogę, zauważyłem ciekawego i osobliwego motyla: niepylaka Parnassius smintheus. Ten bliski krewniak pazi przystosował się do życia wysoko w górach. Mimo iż jego loty były krótkie i pozornie niezdarne, nie było łatwo złapać go w kadr, więc “ustrzelenie” zajęło mi trochę czasu. Wtedy nastąpił (na szczęście tylko jeden z nielicznych w naszej wyprawie) zgrzyt: Gene i Rufus byli już daleko – tak zajęci rozmową między sobą, że nawet nie zauważyli, że nie idę z nimi. Zimne górskie powietrze zrobiło się nagle zimniejsze – czy byłem tylko “piątym kołem u wozu”? Zdecydowałem się o tym nie myśleć, dogoniłem ich jakby nigdy nic i starałem się nacieszyć miejscem.

IMG_7399.JPG IMG_7403.JPG IMG_7404.JPG
IMG_7415.JPG

Chociaż dla archeologów i antropologów krąg stanowi zagadkę, dla Czejenów nie – to ich znak terytorialny i miejsce odprawiania obrzędów Massaum. Rufus, nasz “ekspert” do spraw “tradycjonalizmu”, wyjaśnia znaczenie pierścieni, promieni i samej ceremonii. Niestety dużo się zmieniło, a sam krąg, jak to Eugene skomentował, z miejsca, w którym się czciło, zrobiło się miejscem, które się czci. Wszędzie zawieszone są wstążki, woreczki z tytoniem. Znaleźliśmy nawet rysią łapkę a ktoś wrzucił do okręgu kości. W czasach kulturalnego rewizjonizmu trudno zachować rzetelność i prawdę, kiedy jest się przekrzykiwanym przez ludzi, którzy budują swoje wierzenia i duchowość na domysłach i eklektycznym mieszaniu kultur.

Leaving.jpgSierpniowe słońce powoli zbliżało się do horyzontu a my ruszyliśmy dalej. Jak wcześniej się wspinaliśmy, teraz jedziemy w dół krętymi drogami, przy których tylko wątły, niski płotek oddziela samochody od pogrążenia się dolinach głębokich co najmniej na sto stóp. Już trochę później, przez długi most, przekroczyliśmy Bighorn Lake – sztuczny rezerwuar dla pobliskiej elektrowni wodnej w Yellowtail – to już koniec naszej wizyty w Bighorn. Zakładamy, że przenocujemy w motelu w Cody. W tym mieście, nazwanym na cześć słynnego “Buffalo Billa” znajduje się największe muzeum “dzikiego zachodu” na świecie. Ale najpierw musimy tam dotrzeć, a okazuje się to nie być takie proste – Gene nie pamięta drogi, ale też chce zdążyć przed zachodem słońca.

Już w Cody jednogłośnie postanawiamy, że nie pójdziemy do muzeum – za mało czasu, za dużo do zrobienia. Czeka nas też niemiła niespodzianka: za noc w motelu będziemy musieli wyłożyć ponad sto dolarów – jest sezon i ceny rosną. Ponieważ moja lustrzanka dyskretnie sygnalizuje, że powinienem wkrótce naładować akumulator, nurkuję w torbię w poszukiwaniu ładowarki. Jest, ale… wziąłem kabel z “europejską” wtyczką! Co gorsza, żadne z przez nas wyszukanych nie pasują… No, ładnie! Cóż, dobrze, że mój drugi aparat działa na zwykłe “paluszki”, a złych zdjęć bynajmniej nie robi – po prostu będę musiał rozsądnie dzielić ich funkcje.

Barn at Wapiti.jpg
From Cody.jpg
Cedar Mountain - Buffalo Bill Reservoir.jpg
Arrival.jpg
Holy City Rocks 1b.jpg

Mount Langford.jpg“Świtkiem koło południa” ponownie wracamy na drogę numer 14 i ruszamy dalej do zachodniego wjazdu do Parku Narodowego Yellowstone. Zanim tam jednak dotrzemy, będziemy przedzierać się przez najbardziej spektakularne miejsca Wyoming: góry Absaroka and Shoshone National Forest. Pierwszy przystanek to Buffalo Bill Reservoir i Cedar Mountain, na wskroś której przebity został tunel. Gdy się zbliżamy, krajobraz się zmienia: preria ustępuje miejsca skałom i lasom, aż w końcu lasy i góry ukazują nam swoją potęgę.

Droga przemyka między bogato zalesionymi skalnymi ustępami, oraz mostami nad strumykami i rozległymi dolinami, przez które można zobaczyć smaganie śniegiem wierzchołki odległych gór. Raz po raz można zobaczyć skalne ostańce, granie i wzgórza wyrzeźbione przez wiatr i deszcz w fantazyjne kształty. Ich nazwy również ćwiczą wyobraźnię: Holy City (Święte Miasto), Chinese Wall (Chiński Mur), Sleeping Giant (Śpiący Olbrzym), Man Riding (Jeździec), Chimney Rock (Komin), Elephant Head (Słoniowa Głowa) – to tylko niektóre. Czasem można zobaczyć źródełko bijące wprost ze skalnej ściany ociosanej przez budowniczych drogi.

W miarę zbliżania się do parku formułujemy diabelski plan. Mimo iż Rdzenni Amerykanie mogą wjeżdżać do parków za darmo, wszyscy inni – w tym ja – muszą płacić zarówno za siebie (12 dolarów za osobę) jak i samochód (25 dolarów). Zatem jak ktoś zapyta, jestem Indianinem – co nie jest takie trudne do udawania, z moją śniadą od opalenizny skórą i długimi, ciemnymi włosami…

Sylvan Lake.jpgSylvan Pass.jpg

Plan działa i bezproblemowo wjeżdżamy na teren parku. Dzięki Rufusowi, który wcześniej pracował w Yellowstone, mogliśmy na wskroś zaplanować trasę by zobaczyć wszystko, co najlepsze w parku, nie poruszając się po omacku. Zanim to jednak nastąpi: szybko przemykamy przez East Entrance Road obok potężnego Sylvan Pass, na krótko zatrzymując się przed malowniczym jeziorkiem Sylvan Lake. Jadąc dalej, zatrzymaliśmy się przy jeziorze Yellowstone, największym jeziorze w parku i całej Ameryce Północnej. Samo jezioro jest, zaskakująco, zupełnie nieekscytującym i pozbawionym szczególnych widoków (to po prostu duże jezioro), jednakże jadąc wzdłuż jego brzegu, możesz zobaczyć zapowiedź nadchodzących atrakcji w formie kilku gorących źródeł wpadających do niego w pióropuszach pary. Po przeciwnej stronie zobaczysz nieprzyjemną pamiątkę wielkiego pożaru w 1988 roku – całe mile nagich pni, przy których roślinność zaczęła odradzać się dopiero niedawno.

Droga okrąża jezioro i minie prawie pół godziny, zanim wjedziemy na Grand Loop Road – główną trasę zwiedzania parku. Po oddaleniu się od jeziora otacza nas las. To wtedy właśnie zobaczymy (i powąchamy) pierwszego bizona z Yellowstone – jeden silny byk wyzywająco pokłada się przy drodze, powodując niemały korek. Czasem można zaobserwować również i inne zwierzęta: łosie, borsuki, lisy a nawet niedźwiedzie nie są rzadkim widokiem.

The Journey/Yellowstone+National+Park/Geysers, Hot Springs and Lakes: Old Faithful

IMG_7507.JPGPierwszym miejscem, do którego zawitaliśmy, było Upper Geyser Basin – górne dorzecze gejzerów wraz z najsłynniejszym z nich: Old Faithful. Niestety, jest sezon i trudno znaleźć wolne miejsce na parkingu – gdy tylko się udało, usłyszeliśmy głośnie dudnienie i syczenie. Tak – gejzer nie był dla nas łaskawy i wystrzelił zanim zdążyliśmy nawet wyjść z samochodu. Następna szansa za minimum 40 minut, choć czasem trzeba czekać ponad godzinę. Dało to nam jednak czas by wstąpić do Old Faithful Inn – największego na świecie hotelu zbudowanego z drewnianych bali. Trzeba przyznać: jest olbrzymi, wysoki na 7 pięter, z przestronnym lobby i potężnym paleniskiem (bo trudno to nazwać “kominkiem”). Zbudowany został na bazie starannie dobranych w kształtach, oszlifowanych pni sosnowych, które można podziwiać z obszernych tarasów w środku.

Spouter Geyser.jpgCiągle w nadziei, że złapiemy następną erupcję Old Faithful, przenosimy się na drugą stronę drogi do Black Sand Basin. Chodząc po pomoście położonym nisko nad ziemią pomalowaną wszystkimi kolorami tęczy przez bakterie i minerały, można tam zobaczyć kilka mniejszych gejzerów i równie kolorowe, gorące jeziorka i oczka wodne. Mam szczęście – Spouter Geyser, którego udokumentowana przez lata aktywność była coraz mniejsza, tym razem bulgotał i chlupał, aż w końcu wypluł całkiem imponujący pióropusz wody dokładnie wtedy, gdy miałem przygotowany aparat. Inne gejzery były równie aktywne, co ochoczo fotografowałem… dopóki aparat nie zakomunikował, że nie ma już miejsca na karcie pamięci. Z żalem przetrzebiam zdjęcia, aż zostaje kilka dobrych – już tego żałuję, ale czy mam wybór? W pobliskim sklepie karty mają niebotyczne ceny a ja nie mam innej przy sobie.

Firehole River.jpg
Minerals 2.jpg
Opal Pool.jpg

Gibbon Falls.jpgGibbon River.jpgTempus fugit. Zostawiamy Old Faithful w tyle i ruszamy w dalszą drogę przez krainę gejzerów. Zatrzymujemy się jeszcze przy Biscuit Basin, Midway Geyser Basin – gdzie zjanduje się trzecie co do wielkości gorące źródło na świecie, Grand Prismatic Spring – by w końcu dojechać do Lower Geyser Basin. Potem, ścigając się z rzekami Firehole i Gibbon, dojeżdżamy do pierwszego wodospadu na naszej drodze: Gibbon Falls. Następny przystanek: Wielki Kanion Yellowstone i Wielkie Wodospady.

Herd 1a.jpg
Herd 1b.jpg

Nagle Rufus wystrzeliwuje jak armata: “Tatanka? Tatanka! TATANKA!” – udaje Kopiącego Ptaka z filmu Tańczący z Wilkami, gdy ten ogłasza powrót bizonów. W rzeczy samej, przynajmniej sto bizonów pojawia się na otwartej równinie przed nami. Po znalezieniu miejsca w długiej linii innych samochodów zaparkowanych na poboczu, dołączamy do obserwujących.

Zwierzęta zdają się nie przejmować swoją sławą i zajmują się swoimi sprawami – całkiem dosłownie, nawiasem mówiąc. “Mamo, popatrz! Ten byk liże innego” słyszymy małą dziewczynkę krzyczącą wniebogłosy, “zobacz, jak one się lubią!”. Trudno nie zauważyć, to prawda! Jeden byk niedwuznacznie zaleca się do krowy, najwyraźniej w rui. Ohyda! Nie to chcieliśmy zobaczyć – ale to właśnie przyroda…

Jestem niezadowolony, bo większość stada ustawiła się pod słońce – zwierzęta stają się czarnymi sylwetkami na zdjęciach. Nie ważne – lepsze to, niż nic nie sfotografować. I tak jeszcze z samochodu udało mi się sfotografować majestatycznego byka z tej “dobrej” strony.

Chittenden Bridge.jpg
Herd 2c.jpg

Już pora obiadowa i przekraczamy w końcu rzekę Yellowstone przez most Chittenden. A co my tu mamy? Jak tylko parkujemy przy centrum informacyjnym, znów spotykamy trochę bizonów, i to na samym parkingu. Wszyscy trzej uzbrajamy aparaty, ale ja jako pierwszy zdobywam strategiczną pozycję najbliżej zwierząt, ale wystarczająco daleko, by nie być stratowanym lub zdeptanym. “Ja obserwuję ciebie, ty obserwujesz mnie” – klikanie migawki w moim aparacie intryguje młodego byka więc wycofuję się dalej. Nareszcie – doskonała sesja – mimo iż cały czas mając mnie na oku, bizony zachowują się naturalnie – jeden nawet tarza się w piasku a dwa inne ćwiczą zapasy. Jedna rzecz mnie intryguje: te zwierzęta chrząkają! Gene później powiekszy moją ciekawość, wskazując, że znaleziono szczątki szkieletu dzika wielkości dorosłego bizona z garbem do niego podobnym. Dziki są wszystkożerne i znane są przypadki zabijania i zjadania przez nie ludzi a szczególne podobieństwo do bizonów mogło być źródłem przekazu o Wielkim Wyścigu – kiedy to zwierzęta zadecydowały kto może jeść kogo a ludzie, na których wcześniej bizony polowały, teraz mieli odwrotną rolę.

Na parkingu są także inni goście: pieski preriowe. Mimo starannych podchodów, nie udaje mi się jednak zrobić zadowalającego zdjęcia: są zbyt płochliwe i za szybkie.

Lower Falls 1a.jpgGrand Canyon of the Yellowstone.jpgBędziemy zwiedzać pieszo. Przechodzimy na drugą stronę rzeki docierając do Artist Point, gdzie można podziwiać wodospad Lower Falls i Wielki Kanion Yellowstone w pełnej krasie. Lower Falls może i nie jest największy, ale z pewnością to najbardziej spektakularny i najczęściej odwiedzany przez turystów wodospad w Yellowstone (czemu trudno się dziwić). Z wysokości nieco ponad 300 stóp rzeka Yellowstone spada do kanionu wzbudzając olbrzymią chmurę mgły.

Nareszcie też można zobaczyć skąd wzięła się nazwa Yellowstone (żółta skała). Ściany kanionu mają różne odcienie koloru żółtego, od prawie cytrynowego po głęboki brąz.

Gdy wracamy, by zobaczyć Upper Falls, posuwam się wzdłuż rzeki robiąc kilka fotografii jak, rycząc, rozbija się ona o wąskie meandry. Wodospad jest tuż za rogiem. Wdziera się w kanion poniżej z ogromną siłą i prędkością.

Yellowstone River.jpg
Upper Falls 1c.jpg Upper Falls 1d.jpg
Upper Falls 1e.jpg

Yellowstone River Valley.jpgIMG_7630.JPGCzas ruszać dalej. Robi się późno, a my musimy jeszcze dziś przejechać prawie trzysta mil. Ruszamy więc wzdłuż doliny rzeki Yellowstone w kierunku drogi 212. Z daleka już widać góry Absaroka, ale jeszcze coś przykuwa moją uwagę: daleko na horyzoncie szara poświata dymu unosi się nad parkiem – gdzieś musi być całkiem spory pożar.

The Journey/Yellowstone/Buffalos: Herd 3c

Herd 3b.jpgNie dane mi było długo kontemplować widoku, ponieważ natykamy się na największe stado bizonów, jakie widzieliśmy w podróży – setki brązowych garbów wystaje z wysokiej trawy. Samochody zwalniają, by w końcu kompletnie się zatrzymać, gdy dwa byki decydują, aby trochę się rozerwać na środku drogi. Nie marnuję czasu, opuszczam okno i celuję aparatem… Sukces! Czysty strzał z górą Abiathar w tle, choć facet przed nami spogląda na mnie dziwnie.

Byki w końcu ustępują i ruszamy dalej Doliną Lamara, już drugi raz w tej podróży powoli zbliżając się do Shoshone National Forest.

Na wyświetlaczu mojej lustrzanki w końcu zaczyna mrugać malutka ikonka baterii – prawdopodobnie zostało mi jedynie kilka zdjęć, zanim wyzionie ducha. No cóż, dobrze że, już pod koniec. Mam nadzieję, że dożyje jednak przejazdu przez Beartooth Mountains. Do tego czasu przerzucam się na kompakt.

W międzyczasie przekraczamy bramę parku – oficjalnie opuściliśmy Yellowstone i jedziemy Beartooth Scenic Highway.

The Journey/Beartooth Pass/We're Going In!

Amphitheater Mountain from Silver Gate (Grizzly Lodge).jpg
Pilot Peak 1b.jpg
View on Hunter Peak.jpg
Cathedral Cliffs.jpg

Beartooth Pass Scenic Highway to segment drogi 212 z Yellowstone przez granicę Wyoming z Montaną, wspinający się cztery tysiące stóp do prawie 11 tysięcy stóp n.p.m. przechodząc przez pasmo Beartooth Mountains i kończący się w mieście Red Lodge. Z powodu zalegającego śniegu, otwarty jest zaledwie 4 miesiące w roku. Jest niezwykle kręty i dość nużący (z powodu wysokości), jednakże zapierające dech w piersiach widoki są warte wszelkiego poświęcenia.

Startując z miasteczka o nazwie Silver Gate biegnie obok gór Amphitheater and Republic, odbija od granicy stanowej z Montaną wokół wzgórz Pilot i Index by na zakończenie zacząć się wspinać aż do osiągnięcia niezapomnianego widoku z gór od których jej nazwa się wywodzi. W ostatnich promianiech zachodzącego słońca obserwujemy podświetlone na złoto skaliste szczyty pobliskich gór oraz część Yellowstone, włącznie z całunem dymu z wcześniej wspomnianego pożaru lasu – przeżycie nie z tej ziemi. Szybko stajemy przez Little Bear Lake – ustawiam statyw, naciskam spust, migawka klika… i lustrzanka sygnalizuje wyczerpanie baterii.

On Top 1a.jpgJednak najlepsze było dopiero przed nami: w najwyższym punkcie drogi mogliśmy obserwować majestatyczne szczyty zanurzające się w ciemności nocy na tle zachodniej łuny – poza szumem robionym przez kilka, sporadycznie przejeżdżających, samochodów, kompletnie bezgłośnie.

Już w prawie zupełnej ciemności zmierzamy do Billings. Gene namyśla się czy będziemy tam nocować u rodziny i zabierzemy się z Judi, gdy do nas przyjedzie. Jednak po rozmowie telefonicznej z nią podejmujemy decyzję – jedziemy wprost do domu. Zajmie nam to jednak jeszcze sporo czasu – przybywamy około północy.

Następnego dnia cała rodzina i ja zbieramy się do Billings. Wcześniej jednak myślę o posprzątaniu samochodu, co trochę zaskakuje Eugene’a – “po to jest ubezpieczenie”, mówi, co z kolei mnie zaskakuje. Po oddaniu samochodu do wypożyczalni, ruszamy “na miasto”, bym mógł kupić podarunki dla tych, którzy mi szczególnie pomogli – Eugene’a, Rufusa i Tony’ego. Chciałbym kupić koce i “starquilts” (narzuty wyszywane z rombowych łatek tworzących gwiazdę), jednak Eugene odradza mi to – takie podarki były dobre, gdy utrzymanie się w cieple było priorytetem w życiu Indian. Teraz lepiej kupić coś mniejszego i praktycznego. Czuję się z tym źle – cos mi mówi, że to uprzejme ostrzeżenie przed tym, by mój podarek nie został źle zinterpretowany jako próba bycia przemądrzałym wannabe – ale i tak staram się znaleźć najlepsze podarki. Jeszcze tylko flet dla Rufusa i jesteśmy gotowi do powrotu do domu.

Wieczorem z Eugene’em i Rufusem robimy szałas potu. Ten ma mocniejszego “kopa” (druga runda szczególnie mocna: Eugene żartuje, że Rufusa rozłożył jego własny “sweat”), ale nie było specjalnie źle – wręcz odwrotnie – tak jak i po pierwszym – czułem się odnowiony i szczęśliwy. I w dodatku nie ma burzy!

Przedostatniego dnia, zwyczajem czejeńskim, “sponsoruję” obiad (kupuję składniki, znaczy się) i rozdaję podarunki. Warto wspomnieć, że tradycyjnie o przygotowanie posiłku prosi się kobietę, w tym przypadku była to Judi: tradycyjnie u Czejenów to kobieta zajmuje się domem, podczas gdy mężczyzna odpowiada za wszystko poza (“polowanie i dyplomację”, jak to żartobliwie Eugenie ujął). W samej rzeczy, z początku było to trudne dla mnie do zaakceptowania, że tylko Judi i dziewczynki zajmują się większością spraw domowych.

Jeszcze tylko ostatni “sweat” u Tony’ego, i następnego dnia ruszam z nim do Billings na lotnisko. Trochę czuję się winny, że nie udało mi się pożegnać z Judi, bo akurat odwoziła dzieci do szkoły. 25 godzin później w Polsce, jakoś taki pusty, przytłoczony, tęsknię… Za rok znów wylecę…

The Flights: BIL-DEN 2

Gene, gdy pytałem go później czy moja podróż miała dla niego specjalne znaczenie, udzielał wymijających odpowiedzi. Bolało mnie to, bo nie mogłem zrozumieć jego powściągliwości. Z upływem czasu zaczynam jednak rozumieć, że może to właśnie jest klucz – oczekując na wydarzenie się czegoś wyjątkowego, doniosłego, przeoczyłem cały sens podróży. Na przekór wszelkim przeciwnościom losu, po raz pierwszy złożyłem wizytę staremu, dobremu przyjacielowi i jego rodzinie; przemierzyłem ocean na inny kontynent, aby się spotkać i powiedzieć “witaj”. Ale to trochę zabawne: wmawiając sobie, że tak nie jest, z desperacją szukałem miejsca wśród Czejenów przez ideały (a może idee), które poznawałem w filmach, książkach i opowiadaniach. Im bardziej próbowałem, tym bardziej bolesne było poczucie odrzucenia. W końcu, gdy przestałem poszukiwać – znalazło się miejsce dla mnie, nie jako kogoś, kim chciałem być – białym Czejenem, ale kim byłem – szanowanym za wiedzę i umiejętności. I tak właśnie powinno być.

1 Comment »

  1. […] […]

    Pingback by Anonymous — November 10, 2013 @ 1:12 am

Leave a comment

Rambo's blog » Na ziemi Czejenów, część druga